Relacja

Wenecja 2011: Pierwszy faworyt

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Wenecja+2011%3A+Pierwszy+faworyt-77366
Już drugiego dnia festiwalu pojawił się poważny kandydat do głównej nagrody. "Rzeź", nowy film Romana Polańskiego, spotkał się wczoraj z gorącym przyjęciem weneckiej publiczności.

Twórca "Dziecka Rosemary" od zawsze słynął z poczucia humoru, ale poza "Nieustraszonymi pogromcami wampirów" oraz nieudaną pornoparodią "Alicja w krainie czarów" ("Co?" z 1972 roku) nie zapuszczał się na terytorium komedii. Tym razem zrobił jednak wyjątek i dobrze na tym wyszedł. "Rzeź– ekranizacja głośnej sztuki Yasminy Rezy wystawianej w Polsce jako "Bóg mordu" – to nie tylko najzabawniejszy film w jego karierze, ale i koncert gry aktorskiej.



Pomysł na punkt wyjścia był prosty: dwa małżeństwa z Nowego Jorku spotykają się, by przedyskutować bójkę, do jakiej doszło między ich pociechami. Grzeczna początkowo rozmowa zamienia się bardzo szybko w siarczystą kłótnię. W jej trakcie bohaterowie zrzucają maski kulturalnych inteligentów i biznesmenów, by móc swobodnie wywlec na światło dzienne wszelkie brudy.

Bardzo często zdarza się, że gdy jakiś reżyser bierze na warsztat materiał ze scenicznym rodowodem, to na planie próbuje go za wszelką cenę uczynić bardziej "filmowym". Przenosi sceny z wnętrz na świeże powietrze, dodaje efektowne ujęcia, podkręca tempo. Polański nie poszedł tym tropem. Akcja "Rzezi" rozgrywa się w czasie rzeczywistym w czterech ścianach mieszkania jednej z par.  Poszczególne sceny trwają nawet po kilkanaście minut, a wypełnia je  wyłącznie dialog. Polański nie nakręcił jednak teatru telewizji – prowadzona przez Pawła Edelmana kamera nie lubi pozostawać w bezruchu, zaś kolejne rekwizyty (m.in. bukiet pięknych żółtych tulipanów i telefon) zostają bezbłędnie wykorzystane w budowaniu napięcia. Zobaczcie tylko, jak dzwonek należącej do jednego z bohaterów komórki potrafi na moment zawiesić akcję albo sprowokować gwałtowne zachowania pozostałych interlokutorów.

 

Prywatnego Złotego Lwa wręczam Polańskiemu za sposób, w jaki odczarował ekranowe wizerunki swoich gwiazd. Po sukcesie "Bękartów wojny" wydawało się, że Christoph Waltz do końca życia będzie wcielał się w kolejne wersje Hansa Landy. W "Rzezi Austriakowi udaje się wreszcie uciec od demonicznego pułkownika – gra na niższych tonach i unika markowych spojrzeń psychopaty ze szklaneczką odtłuszczonej latte. Reszta aktorów też nie próżnuje: Jodie Foster już dawno nie miała w sobie tyle ognia, John C. Reilly – choć początkowo wygląda na poczciwego misia – pokazuje kły, a Kate Winslet (chyba pierwszy raz od czasu epizodu w "Statystach") popisuje się talentem komicznym.    

W trakcie blisko 80-minutowej pogawędki bohaterowie co raz zmieniają fronty, zawiązują nietypowe sojusze i regularnie obrzucają się inwektywami. Dowcipne dialogi przypominają zazwyczaj serie z pistoletu maszynowego. Jak ktoś chce, będzie mógł wyłowić z tego filmu parę niewesołych obserwacji dotyczących kondycji zachodniej klasy średniej. Reszta widzów powinna się po prostu dobrze bawić.

Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o nowym filmie Madonny. W "W.E." królowa popu postanowiła wyrazić swoją fascynację osobą Wallis Simpson – amerykańską rozwódką, która w latach 30. ubiegłego wieku zatrzęsła posadami pałacu Buckingham. Celuloidowy pomniczek okazał się krzywy i w złym guście.



Już od pierwszej sceny, w której agresywny mąż wpada do łazienki i wyciąga Simpson za włosy z wanny, wiemy, że w "W.E." subtelności nie zaznamy. Będą za to wrzaski, domowe bijatyki oraz (dla osłody) mdłe romanse.

Pod względem konstrukcji "W.E." przypomina "Julie i Julie" z Meryl Streep. W obu filmach losy powszechnie znanych bohaterek konfrontowane są z przeżyciami ich wielbicielek. W praktyce u Madonny sprowadza się to do tego, że Wallis (Andrea Riseborough) cierpi, bo nie lubi jej cała Wielka Brytania (doprowadziła w końcu do abdykacji króla), a Wally (Abbie Cornish) nie może mieć dziecka, gdyż zdradliwy mąż nie chce jej zapłodnić. I tak w kółko przez dwie godziny.

Na plus trzeba filmowi policzyć fantastyczny montaż równoległy, dzięki któremu sceny z przeszłości przeplatają się "bez szwów" z tymi z teraźniejszości. Ładne są również zdjęcia i muzyka. Jakby napisał klasyk: piękny kościół, ale bez Boga.