Całkiem możliwe, że za kilka lat, gdy Quentin Tarantino zrealizuje dziesięć obiecanych filmów i przejdzie na reżyserską emeryturę, odda wydawcom pisane do szuflady eseje. Czy byłby z niego dobry krytyk filmowy?
Takie odczytanie filmu może wydać się wywrotowe wszystkim, którzy w wariackich opowieściach Tarantino widzą tylko przypadek decydujący o śmierci czy kpinę zastępującą jakikolwiek sens. Warto jednak spojrzeć na reżysera przychylniejszym okiem. Choć jego dokonania najczęściej interpretuje się jako autotematyczną wypowiedź o sensie medialnej przemocy i o terapeutycznej roli fantazji, to raczej te mniejsze sensiki zaprzątają mu głowę (nie ujmując nic rozmachowi jego filmów). Nie jest przypadkiem, że w dosłownie każdym jego scenariuszu pojawia się posiedzenie w knajpie – jak gdyby Tarantino prowokował bohaterów do niekończących się rozmów, gdzieś między kawą a ćwierćfunciakiem z serem. Na lawirowanie w plątaninie pozornie nieistotnych tematów typowy protagonista produkowany w amerykańskiej Fabryce Snów nie mógłby sobie pozwolić; bohater inspirującej reżysera prozy Elmore'a Leonarda – już tak. Tarantino, jak na chodzącą kopalnię popkulturowych anegdot i urodzonego gadułę przystało, nakłania swoje postacie do wykuwania sensów z sytuacji z życia wziętych – a nie z dramatycznych rozmów o uniwersaliach. To wtedy postacie mówią nam o sobie najwięcej. Więcej mówią tylko o demiurgu kreującym ich świat.
Z pamiętnika krytyka
W "Prawdziwym romansie" postać wzorowanego na QT Clarence'a (Christian Slater) wyznaje przy barze miłość do Elvisa Presleya. To jeden z wielu przykładów monologu, którym Tarantinowski bohater nie komentuje śledzonej przez nas akcji, lecz się od niej uwalnia. Podobnie jest w "Death Proof", gdzie absurdalnie długie kinofilskie wywody stanowią czytelne studium charakterów. Gdy paczka dziewczyn sprzecza się o wyższość kina samochodowego H.B. Halickiego nad młodzieżowymi produkcjami Johna Hughesa, wówczas "Dziewczyna w różowej sukience" i "Gone in 60 Seconds" nie są już tylko tytułami filmów, lecz stanowią czytelne synonimy różnych mentalności.
W epizodzie "Dwoje, czyli troje"Tarantino pojawia się na ekranie jako Sid, lecz tak naprawdę gra siebie. Podana przez niego (nie podejmuję się rozstrzygać, kto jest jej autorem) interpretacja "Top Gun" jako filmu gejowskiego w sezonie triumfów "Filadelfii"Jonathana Demme'a mogła tylko bawić. Do dziś uczyniła pierwszoplanowego Mavericka postacią dla gejów kultową. Ze spoconych męskich ciał, z "penetracyjnego" awiacyjnego żargonu i z gry spojrzeń na linii Tom Cruise-Val Kilmer nietrudno wyczytać niezamierzoną przez reżysera Tony'ego Scotta dwuznaczność. Późniejszy o rok dokument "Celluloidowy schowek", w którym pod lupę trafiają homo-podteksty z długiej historii amerykańskiego kina, podaje tego typu interpretacje pod rozwagę. Czyżby w analitycznych zabawach Tarantino tkwiło ziarno prawdy?
Pamiętacie zabawę w odgadywanie celebrytów popkultury uprawianą w "Bękartach wojny"? Oczytany w filmowych analizach Tarantino półżartem symuluje rozprawę rodem z "Film Comment" czy "Sight & Sound", gdy niemiecki major AKA King Kong (to właśnie tę postać ma zapisaną na czole) dokonuje reinterpretacji klasyka z 1933 roku. Dostrzeżona w opowieści o wielkiej małpie metafora lęku Amerykanów przed czarnym samcem jest tyleż bardziej smakowita, że to oficer Gestapo wytyka Amerykanom krwawą, rasistowsko-niewolniczą przeszłość. Jeśli we "Wściekłych psach"Tarantino nie opisywał Madonny, lecz to, co przewrotnie zaczęła sobą reprezentować, to w "King Kongu" nie interesuje go intencja twórców, lecz stworzone przez nich dzieło – występujące przecież w różnych kontekstach i zdolne samodzielnie oddziaływać na odbiorców.
Kinofilskie apostolstwo
Nie tylko scenariusze Tarantino układają się w literaturę krytyczną; wypowiedzi i działalność pozafilmowa wymuszają fantazjowanie o Quentinie Tarantino jako chodzącej odwrotności "krytyka-niespełnionego filmowca". Popularny twórca regularnie dzieli się z publicznością listami "best of". W taki sposób podsumowuje kończące się sezony w kinie, gdy akurat nie realizuje własnego filmu. Z dziennikarzami licytuje się na znajomość azjatyckich filmów o sztukach walki i włoskiego kina gatunków. Nieustannie promuje ulubione spaghetti westerny, a ostatnio nawet opatrzył wstępem publikację o czołowym dziele Sergia Leone (chodzi o "Once Upon a Time in the West: Shooting a Masterpiece" Christophera Fraylinga). We własnej osobie pojawia się w dokumentach poświęconych tak rozmaitym gałęziom kina, jak blackploitation ("Baadasssss Cinema"), kino ozploitation ("Niezupełnie Hollywood"), twórczość Jackiego Chana czy, ostatnio, w filmowej biografii Bustera Keatona autorstwa Petera Bogdanovicha. Lubi przyznawać, że telewizja uformowała go w nie mniejszym stopniu co kino ("Kanał Z – Filmowa obsesja"). Choć za pierwszych nauczycieli uważa Sergia Leone i Briana De Palmę, to z tekstów głośnej krytyczki Pauline Kael (a, jak twierdzi, przeczytał je wszystkie) miał wyciągnąć dla siebie najwięcej – włącznie z zachwytem dorobkiem Godarda. Być może to z twórczości Francuza wypłynęła inspiracja do komentowania filmami całego kina, jego historii i gatunków. Instytucja krytyka filmowego jako katalizatora twórczości QT byłaby więc nie do przecenienia. We wstępie do zbioru rozmów z reżyserem krytyk Gerald Peary tak wspomina spotkanie świeżo upieczonego debiutanta ze studentami: Quentin przyjechał opowiedzieć nieco o kinie francuskiej nowej fali (...) Miałem nadzieję na kilkuminutową pogadankę – on zaserwował półtoragodzinny spontaniczny monolog na temat cudów nouvelle vague. Mówił nie tylko o wspaniałych filmach poszczególnych reżyserów (znał je wszystkie na wylot), ale też o ich hiperbolicznych tekstach publikowanych na łamach Cahiers du cinéma.
"Bękarty wojny"
Miłość do krytyki analitycznej równa się u Tarantino z niechęcią do krytyki zaangażowanej społecznie. Wielokrotnie dawał temu wyraz w ripostach kierowanych do malkontentów narzekających na jego własne filmy. Z inklinacji do odkrywania (i przekładania) autotematycznych klocków wyrasta zresztą cała jego twórczość. A skoro najwyżej ceni sobie takie analizy, które nie mają nic wspólnego z zamiarami autora, wypada zapytać: Jaką krytykę sam by uprawiał? Z jednej strony, jego oryginalne repertuarowe wybory odpowiadałyby wciąż postępującemu rozwarstwieniu współczesnego kina. Specjalizacja krytyki filmowej w subkulturowych niszach wydaje się przecież adekwatniejsza do kondycji multimedialnej kultury niż klasyczna postawa humanistycznego erudyty i przemawiającego ex cathedra znawcy. Obfitujący w wyraziste epitety, brutalny język QT w dobie kolokwialnych tweetów byłby jak znalazł. Z drugiej strony, Tarantino okazuje się konserwatystą, gdy zaczyna opowiadać o tradycyjnych nośnikach filmowych lub gdy narzeka na zanikanie kompetentnej i wnikliwej krytyki. W swoich filmach także daje przecież wyraz niebagatelnego przywiązania do języka jako narzędzia precyzyjnej komunikacji. Życie wymyślanych przez niego bohaterów może zależeć od plotki na temat masażu stóp żony szefa ("Pulp Fiction"), wiarygodnego opowiedzenia zmyślonej anegdoty przez policjanta w konspiracji ("Wściekłe psy") czy zarysowania kontekstu dla prowokacyjnie drastycznej historii ("Nienawistna ósemka"). Umiejętności posługiwania się językiem nabierają szczególnego znaczenia w "Bękartach wojny". Gdy krytyk filmowy (badum tss!) Archie Hicox (Fassbender) popełnia drobny błąd w komunikacji, ginie. Język to władza, powtarza raz po raz filmowiec-Tarantino. Czy zatem Tarantino-krytyk mówiłby to samo? A może, jak w wywiadach, ten miłośnik ukrytych znaczeń zmyślałby, nadinterpretował i przesadzał?
Całkiem możliwe, że za kilka lat, gdy już zrealizuje 10 obiecanych filmów i przejdzie na reżyserską emeryturę, odda wydawcom pisane do szuflady eseje filmowe. Zaczął je tworzyć, gdy seanse przestały mu wystarczać – po jakimś czasie filmy po prostu ulatywały mu z głowy. Jako że listy wspominanych przez QT inspiracji zdają się nie mieć końca, trzeba będzie zarezerwować dla niego całkiem spory kawałek biblioteczki.