Trzeci dzień festiwalu przyniósł m.in. świetny film znanego polskim widzom z "Gry" Szweda Rubena Östlunda – "Turystę", a także nowy obraz ulubieńca festiwalowej publiczności Lisandro Alonso – "Jauja" z Viggo Mortensenem.
Jądro jasności (rec. filmu
"Jauja")
Ilością ujęć, cięć montażowych i dialogów z nowego filmu
Lisandro Alonso można by obdarzyć wszystkie poprzednie cztery produkcje argentyńskiego reżysera, a i tak zostałoby jeszcze trochę materiału w zapasie. Specjalista od hipnotycznych filmów o snujących się protagonistach w swojej piątej realizacji podąża dalej wytyczoną debiutanckim
"La Libertad" ścieżką, ale robi na niej duży skok naprzód. Rozwija swój język, zarazem zachowując charakter pisma, i – co najważniejsze – wciąż fascynuje.
Tym, co jednak najbardziej rzuca się w oczy, jest udział gwiazdy. Dotychczas
Alonso pracował bowiem z naturszczykami, w sposób zbliżony do bressonowskiej metody "modeli". Amatorzy wcielający się w bohaterów
"La Libertad" czy
"Los Muertos" "po prostu byli" przed kamerą ze swoją surową prostolinijnością, całkowicie wyprani z poczucia żenady czy chęci pozowania do obiektywu.
Viggo Mortensen – choć to gwiazda dość nietypowa – wprowadza tymczasem do kina Argentyńczyka aktorstwo właściwe. Wciela się on w duńskiego oficera, który nadzoruje prace wojsk podczas patagońskiej konkwisty w 1882 roku. Gdy jego 15-letnia córka ucieka z młodym żołnierzem, kapitan rusza jej tropem.
Mortensen ogranicza się co prawda do powściągliwego gospodarowania swoim warsztatem, ale i tak ma tu do roboty więcej niż jego poprzednicy. Dialogi (i to w kilku językach) oraz wachlarz emocji – od troski o córkę przez gniew po stopniowo ogarniające go panikę i zmęczenie – z tym nie poradziłby sobie naturszczyk.
Mortensen zachowuje jednak zdrowy kompromis między graniem a czystą obecnością w kadrze.
Kolejną drastyczną (nawet bardziej niż udział znanego m.in. z hollywoodzkich blockbusterów aktora) nowością dla
Alonso jest wykorzystanie klasycznego formatu 4:3, najbardziej kojarzącego się z kinem niemym. Zabieg ten zamyka całą opowieść w szczególnym nawiasie i rzutuje na sposób wykorzystania przez reżysera przestrzeni. Dotychczas organizował on akcję w swoich filmach raczej poziomo, horyzontalnie. Najlepszym przykładem jest
"Los Muertos", w którym kamera panoramowała śladem płynącej rzeką łódki głównego bohatera, z prawa na lewo. Tu z kolei dominuje inscenizacja w głąb kadru, ruch po przekątnej, gra planami. Reżyser dużo śmielej wykorzystuje też montaż, nie ogranicza się do długich, skupionych jazd (choć i tych nie brakuje). Często wprowadza przeciwujęcia, łamie zasadę 180 stopni albo wykorzystuje przestrzeń poza kadrem. U filmowca z tak charakterystycznym stylem tego typu zmiany mają naturę trzęsienia ziemi, ale
Alonso wprowadza je w sposób organiczny. Zresztą im dalej w las (czy raczej w pustynię), tym
"Jauja" zaczyna coraz bardziej przypominać poprzednie filmy
Alonso.
Mortensen zostaje sam, nie ma już z kim dialogować i może jedynie przemierzać w milczeniu kolejne połacie dzikiej przyrody.
Resztę recenzji Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ. Gorzkie gody (rec. filmu
"Turysta")
Zasady polskiej, kreatywnej translacji – nic nowego pod słońcem – nakazywały ograbić tytuł filmu
Rubena Östlunda z dodatkowych znaczeń. Oryginalny brzmi:
"Force Majeure", czyli po naszemu "siła wyższa" i w rodzimym tłumaczeniu został poprzedzony niepotrzebnym, banalnym "Turystą". U szwedzkiego reżysera rzeczoną siłą wyższą jest natura – ta, która wprawia w ruch lawinę wśród alpejskich szczytów, ale przede wszystkim ta, która w ekstremalnej sytuacji pokazuje nasze prawdziwe barwy.
Bohaterów – małżeństwo Ebby (Lisa Loven Kongsli) i Tomasa (
Johannes Kuhnke), a także ich dzieci, Harry'ego oraz Verę – poznajemy, gdy ustawiają się do zdjęcia na stoku, tuż przed wyczekiwanym, pięciodniowym urlopem. Ledwo dukający po angielsku pracownik kurortu przestawia bohaterów z miejsca w miejsce, pozuje ich, fotografia ma być w końcu zapisem "spontanicznego", rodzinnego szczęścia. Niepozorne zdarzenie reżyser błyskawicznie zamienia się w farsę. Pierwszy i nie ostatni raz.
Ebba i Tomas wprowadzają się do ośrodka narciarskiego. Widać, że najlepsze lata małżeństwa mają za sobą, jednak nie zaglądają w oczy samotności, wspólne życie wciąż jakoś się toczy. Żadne z nich nie werbalizuje swoich pretensji, żadne nie chce mącić wody, dzieciaki bywają nadpobudliwe, ale generalnie się "udały". Parafrazując klasyka, jest średnio, ale stabilnie. Dopiero zejście lawiny oraz impulsywne, niezrozumiałe dla Ebby zachowanie męża zainicjuje reakcję łańcuchową i doprowadzi do erozji związku. Domagająca się wyjaśnień kobieta próbuje wymusić na Tomasie samokrytykę. Ten zaś, nie chcąc przyznać się do tchórzostwa, przechodzi do defensywy. W grze szybko pojawiają się osoby trzecie – para przyjaciół Ebby i Tomasa. Na ich nieszczęście, kule w tym pojedynku często rykoszetują.
Choć
Östlund kręci filmy w rodzimej Szwecji już od ponad dekady, polskim widzom dał się poznać głównie jako reżyser kapitalnej
"Gry" – przebranego w szatki thrillera socjologicznego traktatu o imigrantach terroryzujących zamożne dzieciaki z centrum Goeteborga.
"Turysta" zabiera nas w inne rejony tematyczne, lecz aurę ma podobną – twórca posiadł bowiem rzadką umiejętność destylowania grozy i absurdu z najbanalniejszych, codziennych sytuacji.
Choć o małżeńskim kryzysie Ebby i Tomasa reżyser opowiada bez cienia ironii, to udaje mu się uchwycić moment, w którym wzajemne żale, schowane głęboko urazy i zabliźnione rany stają się fundamentem komicznego spektaklu.
Östlund z finezją inscenizuje kolejne śmieszno-straszne miniatury (sekwencja wspólnego obiadu bohaterów z ich przyjaciółmi byłaby fenomenalnym krótkim metrażem!), lecz czuć w jego spojrzeniu empatię i szacunek dla bohaterów.
Resztę recenzji Michała Walkiewicza znajdziecie TUTAJ.