Artykuł

Oscary (nie)polityczne

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Oscary+%28nie%29polityczne-122244
Oscary (nie)polityczne
źródło: materialy promocyjne
Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami w Fabryce Snów? Dlaczego Hollywood jest i zawsze będzie hegemonem filmowego rynku? Odkrywamy, jak często spadają gwiazdy i czyje życzenia spełniają się na hollywoodzkiej ziemi.

Reakcją Akademii na medialne "rewelacje" było powołanie specjalnej rady ds. dywersyfikacji, a ta jeszcze w 2016 roku jednogłośnie zatwierdziła plan agresywnej rekrutacji nowych członków przy jednoczesnym nadaniu części dotychczasowych statusu członków emerytowanych. Prawo głosu mieli zachować tylko ci, którzy byli aktywni w branży w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Puszka Pandory została otwarta – oburzenie starszyzny amerykańskiego filmu zalało branżowe media, a na przewodniczącą AMPAS – afroamerykańską producentkę Cheryl Boone Isaacs – spadła fala krytyki, że podmienia rzekomy rasizm białych elit na bezprecedensowy "ageizm". W narracji przeciwników nowej polityki pojawiło się także kolejne słowo-klucz – "czystka": trzecie wielkie czyszczenie zaśniedziałych struktur instytucji. Pierwsze miało miejsce na przełomie lat 20. i 30., po rewolucji dźwiękowej w kinie; drugie – w latach 60., w epoce wzrastającego znaczenia nowej kultury młodzieżowej. Lęki seniorów okazały się oczywiście przedwczesne – "czystka" dotknęła około 70 osób, co stanowi mniej niż jeden procent wszystkich członków Akademii. Postulat dywersyfikacji został po części spełniony, ale nie dzięki spektakularnym "przesunięciom", tylko rekordowemu napływowi świeżej krwi – w poczet AMPAS przyjęto w czerwcu 2016 r. 633 nowych członków, z czego 46% stanowiły kobiety, a 41% – osoby o kolorze skóry innym niż biały. Erupcja poprawnościowej inżynierii społecznej? Zagrożenie dla wolnego kryterium zasług i indywidualnych zdolności? Antysystemowa młodzież drży na samą myśl o odgórnym poszerzaniu różnorodności, ale kiedy przyłożymy te liczby do innych danych – ponad połowa widzów amerykańskich kin to Latynosi i Afroamerykanie – wyjdzie na jaw przełomowe znaczenie zmian wypracowanych pod przewodnictwem Boone Isaacs. Większa różnorodność wiekowa, płciowa i rasowa może zbliżyć Akademię do doświadczeń zwyczajnych widzów, całkowicie odmiennych od życia toczącego się w hollywoodzkiej bańce luksusu, gdzie celebruje się przede wszystkim samą "celebryckość".

Z tego powodu zwycięstwa "Moonlight" nie potrafię rozpatrywać wyłącznie w kategoriach "poprawnościowych", chociaż niewątpliwie tegoroczny werdykt ma wybitnie polityczny wymiar. Narracja czarnej mniejszości o niej samej nareszcie weszła do mainstreamu i doczekała się uznania – i jest to niewątpliwie, czy nam się to podoba, czy nie, manifest nowej, bardziej różnorodnej Akademii. Ale jest też coś więcej – starcie "Moonlight" i "La la Land" to w istocie walka dwóch różnych modeli myślenia o kinie, sparing "starego" z "nowym". Film Chazelle'a – doceniając wszystkie jego walory artystyczne – wpisuje się w linię hollywoodzkiego samozachwytu: po raz nie wiadomo który wciela w życie starodawny mit o Fabryce Snów jako miejscu, gdzie pełni pasji młodzi ludzie bez oporów realizują swoje ekscentryczne marzenia. Nostalgiczny autotematyzm święci triumfy w amerykańskim przemyśle filmowym przynajmniej od początku ostatniej dekady – wystarczy spojrzeć na listę oscarowych tytanów. "Artysta", "Operacja Argo", "Birdman", "Jak zostać królem?" – wszystkie te tytuły opierają swoje głębokie struktury na mechanizmie lustra, w którym Hollywood po raz kolejny dekonstruuje i odkrywa własną wyjątkowość. Pławi się w historii własnych wzlotów i upadków, estetyzuje przeszłość, mitologizuje bohaterów. I rzeczywiście, cały ten ruch ku minionemu jest bliski starczym reminiscencjom. Nasycenie emocjonalne negatywnych wspomnień pikuje na łeb na szyję, a wzrasta – jak w "autyzmie testosteronowym" Tokarczuk – skłonność do konserwowania wielkich dokonań w szlachetnych materiałach: brązie i złocie. Nawet "Spotlight" jest nostalgicznym westchnieniem za "starymi dobrymi czasami", kiedy dziennikarstwo – bez względu na koszty – przede wszystkim tropiło złoczyńców. To zniedołężniałe Hollywood – nawet jeśli samo o tym nie wie – przeżywa emocje analogiczne do tych, które wyniosły do władzy Donalda Trumpa – tęsknotę za bezpieczną rzeczywistością amerykańskich lat 50., kiedy życie było proste, a kobiety i mężczyźni znali swoje miejsce. Paradoksalnie, karmienie społeczeństwa nostalgią i marzeniami o dobrobycie – niemożliwym w dzisiejszym układzie sił – mogło przyczynić się do przemiany sentymentów w resentymenty – największą z pułapek nowoczesnej polityki. 

Tymczasem "Moonlight" – pomijając oskarżenia o koniunkturalizm w doborze tematu, z czym osobiście zupełnie się nie zgadzam – reprezentuje wrażliwość całkowicie odmienną od tej dominującej dotychczas w Hollywood. Film Jenkinsa korzeniami tkwi głęboko w najlepszych tradycjach amerykańskiego kina niezależnego – realizmie Johna Cassavetesa, poezji miejskich zaułków Jarmuscha, wizualności Gusa van Santa. Lirycznością zastępuje autotematyzm, epizodycznością – zwartą narrację "od do", biografią i wybitnie subiektywną perspektywą – patos szerokiego spojrzenia na historię. Kino małych gestów i subtelnych emocji rzadko gości na hollywoodzkich salonach, gdzie w cenie jest widowisko. Z rozmysłem nie wspominam tutaj o warstwie fabularnej – zbyt dużo ścieku wylano na "Moonlight" za scenariusz, napisany rzekomo "pod" nagrody, za "lewacką uległość", za dydaktyczne pretensje. Nie chcę karmić trolla, a myślę sobie też – pewnie zbyt idealistycznie – że arcydzieło Jenkinsa można odebrać tak, jak ja to zrobiłem – bez balastu przedsądów. Do kina szedłem z czystą głową, nie wiedząc za bardzo, o czym to i jakie ramy powinienem do filmu przyłożyć. Nie spodziewając się zbyt wiele, dostałem wybitny portret człowieka kruchego – bo o tym "Moonlight", w całej swojej prostocie, rzeczywiście opowiada. Wszystkie powyższe obserwacje – tyczące się głównie tonacji i formy, nie treści – mógłbym równie dobrze przyłożyć do innego giganta tegorocznych Oscarów, "Manchester by the Sea". Kino niezależne – jego odbrązawiająca wrażliwość – już dawno nie miało tak dobrej prasy za oceanem, a dzięki temu – także u nas, działając jako rzecznik pogłębionych wizji rzeczywistości, kojarzonych do tej pory głównie z europejskimi kinematografiami narodowymi. Ameryka przestaje być tą samą znajomą krainą zwycięzców – tych, którzy piszą historię i dyktują warunki, a własną dumę eksportują na cały świat. Tak jakby coś pękło, a kino stanowiło symptom nadchodzącej ery niewymuszonej skromności. 

I jest to być może także pierwszy skowronek pokoleniowej zmiany, którą prawie rok temu wymusiła Akademia. Odpowiadając na pytanie z początku tekstu – tak, dla mnie Oscary dopiero teraz zaczynają mieć znaczenie. Nie jako festiwal autocelebracji własnej historii, tylko wziernik w bogate uniwersum amerykańskiego kina, które pozostaje – podobnie jak "amerykańskość" i związana z nią "czarność" – stosunkowo słabo poznane. Do całkowitego wglądu jeszcze daleka droga, ale – i naprawdę bardzo mocno chciałbym w to wierzyć – prace u podstaw właśnie zostały wykonane.