Koncept pomniejszenia człowieka do kieszonkowych rozmiarów przewija się w wielu baśniach, mitach i powiastkach filozoficznych. Doświadczyli go na różne sposoby tacy mistrzowie relatywizmu stosowanego, jak Lemuel Guliwer z cyklu Jonathana Swifta i Alicja wymyślona przez Lewisa Carrolla. Zetknęli się z nim również bohaterowie filmowi – od protagonistów Georges'a Melièsa, przez "Kobietę, co malała", po ferajnę z "Kingsajzu". "Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki" – hit wytwórni Disneya z 1989 roku – był niejako predestynowany, żeby stać się młodzieżowym klasykiem postzimnowojennej przygody. Wypuszczony na nasz rynek wideo we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, film
Joe Johnstona podprogowo wpisywał się w wyobrażenia, jakie moje (urodzone dekadę wcześniej) pokolenie żywiło na temat zachodnich społeczeństw konsumpcyjnych. Tytułowe dzieciaki kurczyły się do rozmiarów centymetra, podczas gdy wszystko wokół nich – w tym pożądane przez nas towary w rodzaju klocków lego czy płatków śniadaniowych o smaku innym niż kukurydziany – jawiło się w nowej, gigantycznej skali: zgodnej z naszymi podświadomymi rojeniami o niebiosach konsumowania, rozpościerających się na Zachód od żelaznej kurtyny.
"Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki"
Koncept pomniejszenia człowieka do kieszonkowych rozmiarów przewija się w wielu baśniach, mitach i powiastkach filozoficznych. Doświadczyli go na różne sposoby tacy mistrzowie relatywizmu stosowanego, jak Lemuel Guliwer z cyklu
Jonathana Swifta i Alicja wymyślona przez
Lewisa Carrolla. W kinie pierwsze sztuczki z kurczeniem bohaterów pojawiają się już u
Georges'a Mélièsa i funkcjonują przede wszystkim jako wizualne atrakcje, a nie jako sposób na dociekanie sensu ludzkiego usytuowania w rzeczywistości.
Najsłynniejszy bodaj film o niechcianej kurczliwości nabytej –
"Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza" (1957)
Jacka Arnolda – jest głównie popisem efektów specjalnych (z pamiętną sekwencją pojedynku uzbrojonego w szpilkę bohatera z wielką tarantulą jako punktem kulminacyjnym). A jednak: nawet ta wizualna zabawka ma filozoficzną podszewkę, skrojoną przez autora opowiadania wyjściowego, czyli
Richarda Mathesona. Nie tylko w tej historii z powodzeniem propagował on rodzaj popowego egzystencjalizmu z nutką wiary w atawistyczną siłę przetrwania, która wybrzmi najmocniej w kilku wersjach
"Jestem legendą".
Przesłanie
Mathesona brzmiało mniej więcej tak: człowiek skurczony nie jest człowiekiem upodlonym; o człowieczeństwie przesądza wola, a nie gabaryty ciała, którym owa wola zawiaduje. Co zadziwiające, klasyk z 1957 roku nie kończy się cudownym odczarowaniem bohatera i powrotem do rozmiarów jedynie właściwych. Zamiast tego dostajemy obietnicę postępującego ubytku masy, który koniec końców zbliży tytułowego człowieka do rozmiarów atomu, będącego (jak powiada filozoficznie sam bohater zza kadru) lustrzanym odbiciem bezmiaru kosmosu.
Zupełnie inne przesłanie znajdziemy w filmie stanowiącym w wersji anglojęzycznej tytularną wariację na temat widowiska Arnolda, czyli w
"O kobiecie, co malała" (1981)
Joela Schumachera. Genialna komiczka
Lily Tomlin zaczyna tam jako idealna pani domu – obstawiona tuzinami reklamowanych w TV urządzeń i specyfików – by skończyć jako ich kilkucentymetrowa ofiara (i celebrytka zarazem). Okazuje się bowiem, że kurczenie, jakiego bohaterka doświadcza, jest pochodną substancji z wszechobecnych atomizerów, dezodorantów i odświeżaczy.
Schumacher wymyślił dla filmu niecodzienną oprawę wizualną: lekko rozmytą i zdominowaną przez reklamowe róże i zielenie, podkreślające tezę, zgodnie z którą Ameryka początku lat osiemdziesiątych stawała się co najwyżej scenografią do reklamy samej siebie.
"O kobiecie, co malała"
Pozostaje wspaniałym, czekającym na kulturoznawcze zbadanie paradoksem, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy
Schumacher kręcił swoją satyrę na wszechobecną kapitalistyczną konsumpcję – sprowadzającą człowieka tak do roli, jak i do faktycznych rozmiarów lalki – po drugiej stronie żelaznej kurtyny
Juliusz Machulski stworzył swój najlepszy film, używając metafory pomniejszenia w dokładnie przeciwstawnym celu.
"Kingsajz" (1987) prezentował wizję świata, w którym dóbr konsumpcyjnych było tak mało, że dało się ów brak zmetaforyzować tylko, wymyślając alternatywną rzeczywistość Szuflandii, gdzie czajnik z wodą musiał służyć za jacuzzi, a jedno jabłko z konieczności karmiło tuziny krasnoludów.
Wielka siła przyciągania opowieści o pomniejszonych ludziach bierze się tyleż z możliwości popisów scenograficznych, jakie podobny punkt wyjścia prowokuje (kto zapomni wielometrową waginę, stanowiącą włochatą bramę do erotycznego błogostanu w
"Porozmawiaj z nią" Almodóvara…?), co z naszego ukrytego marzenia o ponownym zaczarowaniu świata, który znudził się nam wraz z wejściem w dorosłość. Jak inaczej wyjaśnić fenomenalny swego czasu sukces dokumentalnego
"Mikrokosmosu", jeśli nie tym właśnie, że pozwolił on na nowo spojrzeć na źdźbła trawy, o których wciąż zapominamy, że wielu naszym ziemskim kuzynom jawią się jako gigantyczne drzewa…? Przecież samo kino oparte jest właśnie na pomniejszeniu nas względem ekranu. Tylko na nim ludzka twarz może urosnąć do rozmiarów prawdziwego krajobrazu.
"Kingsajz"
W tym kontekście nie dziwi fakt, że po dwóch sequelach
"Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki", gdzie
Rick Moranis najpierw powiększył dzieciaka, a następnie zmniejszył tak siebie, jak i swą małżonkę i parę zaprzyjaźnionych rodziców, powstała w końcu (obecnie nieczynna) disneylandowa atrakcja zatytułowana "Kochanie, zmniejszyłem publiczność". Polegała ona, wedle opisów i fragmentów dostępnych na YouTubie, na wywołaniu w widowni poczucia obcowania z nadnaturalnie wielkimi sprzętami domowymi i zwierzętami. Jakkolwiek by na to spojrzeć, ulegamy dobrowolnemu skurczeniu, ilekroć kupujemy kinowy bilet – i tej frajdy nie zastąpi nam żaden iPhone, ze swoimi kilkudziesięcioma centymetrami kwadratowymi ekranu (nawet jeśli w oczach bohatera filmu
Jacka Arnolda równałyby się one najprawdziwszemu IMAX-owi).