Kolejnego dnia obecności na festiwalu
Millennium Docs Against Gravity obejrzeliśmy mały wielki film
Pawła Łozińskiego "
Film balkonowy" (
TU znajdziecie naszą rozmowę z reżyserem) oraz dokument
Kuby Mikurdy o niespełnionej realizacji "Na srebrnym globie"
Andrzeja Żuławskiego pt. "
Ucieczka na srebrny glob".
***
Recenzja filmowa
recenzja filmu "
Film balkonowy", reż.
Paweł Łoziński autor: Gabriel Krawczyk
"Nie rozmawiaj z nieznajomymi, bo jeszcze kogoś poznasz"
(stołeczny mural)
Zagadywanie i nagrywanie z balkonu warszawskich przechodniów może wydawać się pomysłem na dokument tak prostym, że aż oburzającym. Warto więc dodać przypis: przez 2,5 roku i 165 dni zdjęciowych
Paweł Łoziński uwiecznił z pierwszego piętra saskokępskiej kamienicy prawie 2 tys. rozmówców, spośród których 80 trafiło do "
Filmu balkonowego". To jeszcze balkon czy już wieża Babel? Bez obaw, gdy trafia się dokumentalista tak wrażliwy na drugą osobę, o pomieszaniu języków nie może być mowy. O zarażeniu nas ciekawością innego człowieka – jak najbardziej.
Punkt wyjścia niczym w "
Gadających głowach"
Kieślowskiego: poszukiwanie sensu (czy raczej: sensów) życia. Patos i chodnik to jednak niekoniecznie dobre połączenie. Wygłodniały prawdy
Łoziński czasem zaczyna z grubej rury, lecz zdaje sobie sprawę z własnej śmieszności. Jego serwowane przyjaznym tonem pytania o imponderabilia stają się zatem szlachetnym podstępem: niekoniecznie precyzyjna odpowiedź się liczy, ale ludzka reakcja, zawahanie mówiące o człowieku więcej niż słowa, otwartość będąca wartością samą w sobie, uśmiech, życiowa mądrość, do której można się dokopać, nie kopiąc wcale głęboko. Kiedy indziej reżyser z balkonowej wieżyczki prowokuje igraszką: "Dokąd idziesz?", "Co mi pani powie?", "Szukam bohatera swojego filmu". Natręctwo? Nie z poziomu dającego przechodniom wybór balkonu. Banał? To już przecież zależy od rozmówcy. I o ile "
Film balkonowy" jest rodzajem selekcjonującej w montażu manipulacji, która przekonuje, że każdy zasługuje na naszą uwagę, bo ma do opowiedzenia niepowtarzalną historię (każdy JEST dziejącą się właśnie opowieścią), o tyle manipulacja ta u swoich źródeł ma przypadek, a więc w pewnym sensie kłamstwa w niej za grosz.
Łoziński i jego współmontażyści (
Piotr Wójcik i
Bartłomiej Piasek) mówią swoim dokumentem tylko i aż tyle: wystarczy odrobina dobrej woli, by lepiej się poznać – warto podjąć to ryzyko. Od zrozumienia drugiego człowieka do świata, w którym jest nam nieco lepiej, wcale nie tak daleko.
Całą recenzję autorstwa Gabriela Krawczyka można przeczytać TUTAJ. ***
Zmierzch bogów?
recenzja filmu "
Ucieczka na srebrny glob", reż.
Kuba Mikurda autor: Marcin Stachowicz
"Hipnoza", "szamanizm", "zatracenie" to słowa, które przewijają się przez ten film jak mantra. Ludzie poświęcający własne zdrowie dla misji, podążający ślepo – w mrozie, skwarze, bez przerwy na fajka czy perspektywy zakończenia pracy – za kosmiczną wizją "genialnego" artysty, "najpiękniejszego" mężczyzny w peerelowskiej szarzyźnie, przybysza z Galaktyki Francja, gdzie królowały modne stroje, radykalne idee i dekadenckie poczucie, że świat koniecznie trzeba wywracać na nice. Nikt nigdy nie wyciskał ze scenografek i kostiumografek takich pokładów kreatywności, nikt nie próbował rozłożyć tak bombastycznego płótna – gnostyckiej opowieści o kosmonautach, narodzinach religii i własnej depresji – na prowizorycznej, chybotliwej sztaludze gospodarki niedoborów. 600 dni zdjęciowych – skoro dzisiaj brzmi to jak absurd, to co dopiero w fasadowej rzeczywistości małej Gierkowskiej stabilizacji, która mogła co prawda podźwignąć krzepki i nośny propagandowo "
Potop", ale już niekoniecznie psychoanalityczną podróż na ciemną stronę Księżyca.
Wszyscy wiemy, jaki był finał tej odysei: na dwa tygodnie przed zakończeniem zdjęć Janusz Wilhelmi, ówczesny wiceminister kultury i sztuki, upokorzył
Andrzeja Żuławskiego i wstrzymał produkcję "Na srebrnym globie". Jako oficjalną przyczynę podano względy ekonomiczne i rozdęty do granic możliwości budżet, ale z "
Ucieczki..."
Kuby Mikurdy – wspaniałego montażu archiwaliów, wywiadów z członkami ekipy, świadkami epoki i rodziną reżysera – wyłania się obraz dużo bardziej skomplikowany. Sytuacja polityczna miesza się tu z prywatną, a przemoc instytucjonalna z przemocą wpisaną w modernistyczny paradygmat reżysera-demiurga, który dzisiaj, to pewne, znajduje się w permanentnym odwrocie. Jest tu i zakulisowa walka "na górze", i niechęć polskiego środowiska filmowego do "francuskiego fircyka", i trudne do przemilczenia, szczególnie z obecnej perspektywy, nadużycia w miejscu pracy. Kręcona między innymi w kopalni soli w Wieliczce i na pustyni Gobi adaptacja młodopolskiej trylogii Jerzego Żuławskiego, stryjecznego dziadka
Andrzeja, wymagała niesłychanej ekwilibrystyki realizatorskiej oraz biegłości w sztuce improwizacji. Reżysera nie interesowało kręcenie epopei science-fiction; on chciał wykreować całą potężną, alternatywną rzeczywistość, uniwersum złożone z fantazmatów, marzeń sennych, zapożyczeń literackich i filozoficznych, które, dodatkowo, odzwierciedlałyby aktualny stan jego psyche: poczucie niezrozumienia i odrzucenia (przymusowa emigracja po "zapułkowaniu" "
Diabła") oraz czarną rozpacz po rozpadzie związku z
Małgorzatą Braunek. Coś, co być może, w warunkach współczesnych, mógłby podźwignąć jakiś kilkusezonowy moloch telewizyjny, ale w PRL-u – rzecz od początku skazana na porażkę.
Całą recenzję autorstwa Marcina Stachowicza można przeczytać TUTAJ.