Felieton

John Carter vs. Flash Gordon

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/John+Carter+vs.+Flash+Gordon-83791
Filmowcy zaniedbali marsjańskie dziecko Edgara Rice'a Burroughsa, trzymając "Johna Cartera" w "piekle produkcyjnym" przez blisko 80 lat (w latach 30. miała powstać pełnometrażowa animacja, od lat 80. wśród reżyserów kolejno zaprzęganych do filmu byli John McTiernan, Robert Rodriguez i Jon Favreau). "Flash Gordon" nie czekał.  Po filmie z 1936 roku i kilku serialach wszedł z impetem w lata 80. Gordon pobił Cartera nie tylko na czas, ale nawet w bitwie na nazwiska niedoszłych reżyserów. Zanim projekt trafił ostatecznie do Mike'a Hodgesa, producent Dino De Laurentiis niemal usadził na reżyserskim stołku Federico Felliniego.

 

Literacki John Carter był pierwszy, więc ciężko go oskarżać o naśladowanie wymyślonego dwie dekady później Flasha. Jednak nadejście bohatera, który debiutował w pulpowym magazynie równo sto lat temu, wydaje się dziś wielkim deja vu. Swoim campowym filmem Hodges sprawnie zagospodarował wspólne obu opowieściom motywy – od przypadkowej podróży na obcą planetę, poprzez wielokrotną śmierć bohatera i romans z gwiezdną księżniczką, po szaleńczą jazdę na powietrznym motorze i ocalenie matki Ziemi. Z okazji premiery filmu Disneya warto przypomnieć gościa, o którym piosenki na całą galaktykę wyśpiewywał Freddie Mercury. I wspomnieć powody, dla których nie warto było czekać na filmowego Johna Cartera przez sto lat.

1. Niecierpliwi czekają krócej

Na początku lat 30., na fali sukcesu komiksowego stripu z "Tarzanem", autor Edgar Rice Burrough zaproponował opracowanie serii opartej na przygodach Johna Cartera. Wydawnictwo najpierw zdyskredytowało pomysł, później zaczęło zgłaszać niekończące się poprawki. Na pewnym etapie komiks miał rysować Alex Raymond, któremu czekanie się znudziło, wymyślił więc Flasha Gordona, czerpiącego z postaci Burrougha garściami. Wydawca mógł cieszyć się nie tylko z gigantycznego sukcesu, który odniósł komiks, ale też z zaoszczędzonych, niezapłaconych pisarzowi tantiem.



2. Ornella Muti

Gdybym miał podać tylko jeden atut filmu o Gordonie, ten jeden wystarczyłby za wszystko. Tak cudownie zepsutych księżniczek jak grana przez włoską piękność napalona Aura nie ma już dziś w kosmosie. I każda z galaktycznych piękności, z każdej kosmicznej sagi wydaje się przy niej niemrawą kuchtą. Aura dla seksualnych rozkoszy nie zawaha się zaryzykować życia, a gdy przyjdzie jej zapłacić za wybryki, będzie się po swojemu rozkoszować torturami. Kto naraził się na erotyczną aurę księżniczki Aury w młodości, ten jest stracony dla świata.

3. Erotyka

Mieszkańcy Mongo są w ogóle bardziej zbereźni od Marsjan. Na Marsie nawet uwiedzenie takiej księżniczki jak Dejah o twarzy Lynn Collins jest jedynie kluczem do przejęcia władzy i siania zniszczenia. Kobiety na Marsie są żołnierzami albo wychowują wojowników. Jedyna wolna od tych obowiązków kobieca istota zajmuje się wynalazkami, które w ostatecznym rozrachunku też mają się przydać do efektywnego mordobicia. Jak daleko tej kobiecej populacji do spowitych skrawkami materiału i złota władczyń alkowy z Flasha!



4. Pierścień jest lepszy niż rękawica

Zwłaszcza pałac złego imperatora przypomina plan z "Kaliguli", na którym zaraz będą kręcone hardcorowe sceny porno. I tylko tu można zostać świadkiem walki w kategorii "catfight" między Ornellą Muti a Melody Anderson. Poza tym tylko Imperator Mongo jest w posiadaniu pierścienia, którego promień sprawia, że dziewczyny zaczynają zachowywać się nieprzyzwoicie. Jak blado wypada przy tym strzelająca promieniami, pajęczynowa rękawica mocy marsjańskiego tyrana.

5. Okoliczności przyrody

Skojarzenie z "Kaligulą" nie może być zresztą całkiem chybione, kiedy za kostiumy i scenografię odpowiada Danilo Donati – scenograf Felliniego i Pasoliniego, który pracował przy "Satyriconie", "Amarcordzie", "Decameronie", "Czerwonej Sonji" czy "Kaliguli" właśnie. Jeśli świat "Johna Cartera" to Cesarstwo Rzymskie od strony militarnej, "Flash" bardziej skupia się na rzymskich sypialniach. Przeciwko nudnym żołdakom z Cartera staje ubrana w różowo-złote mundury armia Imperatora Minga (Max Von Sydow). Tylko tu garderoba księżniczki składa się głównie z nakrycia głowy, a wojownicy ubrani są w przypinane metalowe skrzydła. Gdy w dramatycznym momencie Dale krzyczy do Flasha "Uważaj!", aż chce się dopowiedzieć "na włosy!". Na Mongo wszyscy dbają o wygląd. Nieskazitelnie czyściutkiej blond grzywie Flasha nie szkodzi nawet kąpiel w bagnie.

 
"Kaligula" / "John Carter"

6. Flash gromi przeciwników arbuzem

Gdy trzeba przelać sporo krwi, w obu filmach okazuje się ona niebieska. Tylko główni bohaterowie krwawią na czerwono. Carter rekompensuje to bezkrwawą rozpierduchą na skalę masową. Gordon – wymyślnymi aktami indywidualnych aktów przemocy. Bohaterowie są więc nabijani na kolce, gazowani, rozbijani na atomy, torturowani za pomocą pejcza i robali, topieni w bagnie. I przechodzą próbę odwagi, wkładając nagie ramię do dziupli, w której rezyduje tajemnicze jadowite stworzenie. Zarówno John, jak i Flash przybywają z odsieczą swoim kochankom dokładnie na sekundę przed tym, jak zostaną zaślubione przez niegodnych imperatorów. Ale tylko Gordon przy okazji przebija swoim pojazdem ciała złego władcy.

7. Bo Mars też należy do Flasha

Niewiele brakowało, by Flash był pierwszy nie tylko w podbijaniu wyobraźni widzów, ale też w podbijaniu Czerwonej planety. Tylko porażka finansowa filmu uchroniła Marsa przed przybyciem sportowca, który planował zaatakować tę planetę w sequelu. Na informację, czy "John Carter" dogoni "Flasha Gordona" w kategorii finansowej porażki, musimy jeszcze poczekać.