Jesienią przyszłego roku upłynie 40 lat od premiery "Halloween" (1978), niskobudżetowego filmu grozy w reżyserii Johna Carpentera, nakręconego przez grupę utalentowanych młodych ludzi za 300 tysięcy dolarów, którego globalne wpływy oscylują obecnie około 70 milionów baksów. Z kolei wiosną roku bieżącego Carpenter ogłosił, że właśnie na czterdziestolecie filmu jego fani dostaną w prezencie zupełnie nowy sequel, z 60-letnią już niemal Jamie Lee Curtis powracającą do roli Laurie Strode po dwóch dekadach, jakie upłynęły od jej ostatniego pojawienia się we franczyzie, w odcinku zatytułowanym "Halloween: 20 lat później" (1998). Czas biegnie szybko: nie dość, że od tamtego filmu (kończącego się, nota bene, obrazem odciętej toporem głowy Michaela Myersa) upłynęły kolejne dwie dekady, to cały halloweenowy cykl – liczący sobie 10 filmów o rozmaitym pokrewieństwie fabularnym z oryginałem – zdążyło zarobić 400 milionów dolarów na całym świecie. Jak to się stało? W momencie zdjęć do oryginalnego
"Halloween" Carpenter miał trzydzieści lat, dwa filmy pełnometrażowe na koncie (fanowskie sci-fi w postaci
"Ciemnej gwiazdy" [1974] i heavy-metalową przeróbkę westernowego
"Rio Bravo" [1959], czyli
"Atak na posterunek 13" [1976]). Miał także nominację do Oscara za krótki metraż (
"The Resurrection of Broncho Billy" [1970]) i opinię inteligentnego hipisa, zakochanego w klasycznych amerykańskich gatunkach. Podczas kiedy jego odrobinę starsi koledzy (
Scorsese,
Coppola,
De Palma) snobowali się na
Godarda,
Kurosawę czy
Rosselliniego, dla
Carpentera największymi mistrzami pozostali
Alfred Hitchcock i
Howard Hawks, a w wywiadzie udzielonym pismu "Films in Review" w roku 1980 powiedział wprost, że
Hawks jest dlań niedoścignionym wzorcem "filmowca komercyjnego: (...), opowiadającego ciekawe historie, pracującego z utalentowanymi ludźmi i zarabiającego [na tym] pieniądze. (Cytat podaję za książką "The Films of John Carpenter" Johna Kennetha Muira.)
Jak bardzo
Carpenter był "hip" w momencie pracy nad
"Halloween" można przekonać się, zerkając na okładkę książki "On the Set with John Carpenter" ze zdjęciami jego zaprzyjaźnionej fotosistki Kim Gottlieb-Walker, na której widać wąsatego, długowłosego gościa w czarnej skórze, trampkach i dzwonach – wyglądającego jak zawodnik w konkursie na sobowtóra
Franka Zappy – jak rozmawia o roli z poważną, zamyśloną
Jamie Lee Curtis w kostiumie Laurie Strode.
Carpenter wychował się co prawda w Kentucky, ale studia filmowe w słynnej szkole USC dopełniły jego transformacji w zwierzę filmowe z Zachodniego Wybrzeża (dość powiedzieć, że plenery do
"Halloween" udające przedmieścia Illinois, zostały zagrane przez ulice kalifornijskiej Pasadeny – co wyjaśnia obecność palm przed niektórymi domostwami, mimo że
Carpenter i operator
Dean Cundey bardzo starali się maskować ich obecność).
Jak każde niezależne arcydzieło, tak i
"Halloween" jest owocem zaufania między nowym geniuszem (
Carpenter), a ludźmi z wizją i kasą -- w tym przypadku z początkującym producentem
Irwinem Yablansem i syryjsko-amerykańskim filmowcem i inwestorem
Moustaphą Akkadem, który zbije na
"Halloween" miliony i po śmierci w zamachu bombowym w Ammanie w 2005 roku przekaże franczyzę w spadku swemu synowi,
Malekowi. (Co ciekawe,
Akkad zaledwie dwa lata przez filmem
Carpentera wyreżyserował jedyny w historii zachodniego kina bohaterski epos o Mahomecie pt.
"Mesjasz" [1976], mający zbliżyć widzów zgniłego zachodu do mądrości Koranu – ukończony dzięki osobistemu finansowemu wsparciu samego Muammara Kadafiego).
Carpenter dostał więc kasę na film, zagwarantował sobie kreatywną wolność, zrezygnował z wynagrodzenia (w zamian za 10% z zysków) i wraz ze swą wybitnie uzdolnioną partnerką – scenarzystką i producentką
Debrą Hill – zabrał się do roboty.
Gotowy film nie tylko pozostaje jednym z najbardziej skutecznych horrorów w historii kina, do dziś wkręcającym się w mózg w takt (jednocześnie banalnej i hipnotycznej) kompozycji muzycznej, skomponowanej przez samego
Carpentera i określonej przez krytyczkę Carrie Rickey mianem pozytywki z piekła rodem.
"Halloween" może służyć wręcz za wzorzec budowania atmosfery grozy z pomocą wyrafinowanej manipulacji najprostszymi możliwymi środkami wyrazu. O ile wyjściowy pomysł, z którym
Yablans przyszedł do
Carpentera, nosił tytuł
"The Babysitter Murders" i polegał na mechanicznym szlachtowaniu kolejnych opiekunek do dzieci ku uciesze fanów (rodzącego się dopiero) podgatunku o nazwie
slasher, o tyle
Carpenter i
Hill nadali całości o wiele bardziej niepokojący charakter: po pierwsze, twórczo podchwytując późny pomysł
Yablansa, by akcję filmu osadzić właśnie w dniu Halloween; po drugie, czyniąc wymachującego nożem Michaela Myersa nieśmiertelnym wcieleniem wiecznego Zła; a po trzecie, obdarzając główną bohaterkę autentyczną, żywą osobowością – i budując wokół niej wiarygodny świat.
W komentarzu audio dostępnym na Blu-rayu z odnowionym cyfrowo filmem, wydanym z okazji 35. rocznicy jego powstania,
Jamie Lee Curtis wprost dziękuję
Carpenterowi i
Hill, że uczynili Laurie inteligentną, świetnie radzącą sobie w szkole (choć seksualnie nieśmiałą) dziewczyną, a nie kolejną blond-idiotką czekającą na nóż z wydętymi usteczkami pornograficznej ofiary. Oczywiście groza
"Halloween" jest zasiana już w fantastycznej sekwencji wstępnej, w której wchodzimy do głowy 6-letniego Michaela i dokonujemy pierwszego zabójstwa (na siostrze chłopca, Judith) niejako "razem z nim", dzięki pionierskiemu użyciu kamery prowadzonej systemem Panaglide (wczesną wersją Steadicamu). Ale prawdziwy niepokój, nasączający cały świat przedstawiony trudną do nazwania grozą, pojawia się właśnie w pierwszej scenie z Laurie, która w długich (bardzo długich!) ujęciach idzie do szkoły z naręczem podręczników, a świat suburbii wokół niej wydaje się wielką, niezaludnioną, czekającą na "coś złego" sceną. Rozłożyste drzewa, wielkie i zarazem jakby porzucone domostwa, absolutnie puste chodniki i ulice z szeleszczącymi jesiennymi liśćmi (dowożonymi na wiosenny plan w workach, bo drzewa są wyraźnie zielone), niespieszny spacer Laurie -- to wszystko, chwytane płynną kamerą
Deana Cundeya robi do dziś piorunujące wrażenie. Nawet długie włosy Laurie, podskakujące w takt jej kroków (efekt długich zabiegów fryzjerskich, o których
Curtis z lubością opowiada w rzeczonym komentarzu), są tu częścią estetycznego zamysłu. (To właśnie tym ujęciom tak pięknie odda hołd w roku 2014
David Robert Mitchell, kręcąc jawnie inspirowane
Carpenterem "Coś za mną chodzi".)
Kiedy ją po raz pierwszy widzimy, Laurie ma na sobie białe rajtuzy i bury sweterek sugerujące dobrą uczennicę (jest to kostium zakupiony przez samą aktorkę w lokalnym supermarkecie). Jednocześnie niezwykła uroda wysokiej jak tyczka, lekko męskiej
Curtis, nie mającej nic wspólnego z klasyczną hollywoodzką dziewczyńskością, czynią z niej fascynującą zagadkę. Jej stopniowo ujawniana siła (wpierw wewnętrzna, później fizyczna) jest rdzeniem
"Halloween", mimo że jako klasyczna slasherowa
final girl (dosłownie: dziewczyna, która przeżywa do końca filmu), ostatnie ujęcie spędza we łzach. Dla
Curtis rola w
"Halloween" okaże się zarówno bramą do sukcesu, jak i trudną do opuszczenia szufladką: poza sequelem z roku 1981, aktorka wystąpi w analogicznych rolach typowej
scream queen także w
"Balu maturalnym" (1980) i
"Terrorze w pociągu" (1980), dodatkowo umacniając swe przywiązanie do horroru we
"Mgle" (1980) samego
Carpentera. Po latach
Curtis nie kryje miłości do pierwszego
"Halloween", ale i sceptycyzmu wobec horroru jako gatunku – jest rzeczą powszechnie znaną, że (z wyjątkiem jednego zlotu w 2012 roku)
Curtis mocno dystansuje się od horrorowego fandomu. Swoją drogą, obecny na wspomnianym Blu-rayu jako dodatek film dokumentalny
"The Night She Came Home!!" (2013) jest świetną okazją, by przyjrzeć się fanom
"Halloween" z bliska, jak łapią unikalną okazję otrzymania autografu od
Curtis: tatusie i mamusie z dyniami na głowie ciągną za sobą pięcioletnie pociechy w maskach Michaela Myersa i z kartonowymi nożami w małych rączkach.
Po premierze filmu recenzje były zrazu mieszane, a
Pauline Kael z New Yorkera napisała wprost, że
Carpenter nie ma żadnej wiedzy o życiu, która wykraczałaby poza to, co zobaczył w kinie. Rozliczne odniesienia do
Hitchcocka, a zwłaszcza do
"Psychozy" (1960) – jak grany przez
Donalda Pleasence'a psychiatra Sam Loomis, dzielący imię i nazwisko z jednym z bohaterów tamtego filmu, nie wspominając o samej
Curtis, czyli biologicznej córce grającej u
Hitchcocka główną rolę
Janet Leigh – były dla niej znakiem swoistego filmowego autyzmu; zasklepienia się w świecie cytatów i odniesień. Z drugiej strony entuzjazm krytyków młodszych od
Kael o pokolenie był ogromny:
Roger Ebert przyznał filmowi cztery gwiazdki i zrównał go z
"Psychozą" ("Ten film jest doświadczeniem fizycznym: my go nie oglądamy, on się nam dzieje"), a znakomity, choć nieco zapomniany Tom Allen z The Village Voice (w cywilu katolicki mnich!), nie tylko napisał, że "
Carpenter rozciągnął scenę prysznicową z
"Psychozy" na długość filmu fabularnego", ale dostrzegł perwersyjne pokrewieństwo filmu z pamiętną sekwencją halloweenową z familijnego arcydzieła
Vincente Minnellego,
"Spotkamy się w St. Louis" (1944).
Z dzisiejszej perspektywy widać, że rację mieli
Ebert i Allen: oczywiście, że
"Halloween" nie jest filmem głębokim, a Michael (lub, jak zostaje nazwany w napisach końcowych, Kształt), jest czysto umownym wcieleniem absolutnego zła, które
Carpenter stosuje nader naiwnie (w szkole Laurie musi więc wysłuchać przemówienia nauczycielki o tym, że przeznaczenia nie da się uniknąć). Mimo to sposób, w jaki
Carpenter nasyca cały film obecnością Michaela, nawet w scenach, w których de facto go nie ma, jest mistrzowski. Scena, w której zbiegły ze szpitala psychiatrycznego Michael wskakuje na dach samochodu doktora Loomisa w strugach deszczu, widoczny w tylnej szybie jak zwinny pająk, do dziś przeszywa – a moment ujawnienia jego gumowej maski (będącej w istocie tuningowaną maską
Williama Shatnera, czyli Kapitana Kirka z pierwszych
"Star Treków"), należy do najbardziej przerażających momentów w historii kina.
Geniusz
Carpentera w tym filmie polega na wzięciu starego jak horror konceptu psychola na wolności i obudowaniu go zabiegami montażowymi, muzycznymi i przestrzennymi, dającymi efekt filmowego świata, jakiego wcześniej na ekranie po prostu nie było. Haddonfield w stanie Illinois, w którym rozgrywa się akcja, jest nie tylko najbardziej wyludnioną suburbią ever: jest suburbią przefiltrowaną przez mroczną wyobraźnię kogoś, kto dostrzega fasadowość amerykańskiej utopii. Obraz Laurie miotającej się po ulicach miasteczka, pukającej do drzwi, których nikt nie decyduje się otworzyć, wrzeszczącej o pomoc w głuchą pustkę – jest obrazem o wielkiej sile także jako komentarz społeczny. Ameryka końca lat siedemdziesiątych w oczach
Carpentera nie jest już wspólnotą – już wkrótce w
"Mgle" odpowie za swe dawne grzechy, w
"Ucieczce z Nowego Jorku" (1981) jej najwspanialsza metropolia okaże się więzieniem, w
"Christine" (1983) zacznie ją kąsać jej własny samochodowy fetysz – a w
"Oni żyją!" (1988) już nie tylko suburbia, ale cała rzeczywistość okaże się fasadą, złudą i przykrywką dla obcej (?) inwazji.
Jakkolwiek nie odczytamy
"Halloween" – czy to jako patriarchalną i reakcyjną przypowiastkę o konieczności karania zażywających przyjemności seksualnej nastolatek, czy jako audiowizualny traktat o podglądactwie (debiutancki short
Carpentera nosił tytuł
"Captain Voyeur" [1969], a w roku 1978 na ekrany weszły także
"Oczy Laury Mars" wedle jego scenariusza) – nie ma żadnych wątpliwości, że film pozostaje dziś równie przerażający, jak w momencie premiery. Wszystkie (niezamierzone w punkcie wyjścia, ale cudownie lukratywne) sequele i przeróbki, włącznie z tetralogią
"Krzyku" (1996-2011) i psychodeliczną grą na Atari 2600, którą możecie zobaczyć
tutaj wyłącznie na własną odpowiedzialność, nie zdołały zachwiać reputacji pierwszego filmu. Jego finalne ujęcia (puste pokoje, puste schody, puste ulice) są jak wciąż aktualne zaproszenie do ponownego przeżycia tego samego koszmaru.
Na oficjalnej stronie franczyzy można zobaczyć
fotos-zajawkę nowego filmu: oto
Jamie Lee Curtis z kaskiem krótkich srebrnych włosów, stojąca na archetypicznym amerykańskim ganku, a za nią wychylający się z mroku (po raz który to już...?) Michael.
Curtis ma na sobie poszerzane u nogawki granatowe dżinsy i lekko rozpiętą koszulę z długim rękawem: strój znany każdemu fanowi z ostatnich scen pierwszego filmu. Laurie i Michael spędzili ostatnich 40 lat grając w bratersko-siostrzaną ciuciubabkę, ale tylko Laurie dane było w tym czasie zmienić się i dojrzeć. Upiór pozostaje upiorem,
Bogeyman will stay Bogeyman. Kiedy Laurie zabraknie, on zapewne zapłacze najgłośniej.