Rywalizacja o Złotą Palmę trwa. Tym razem Michał Walkiewicz recenzuje dla Was z Cannes "The Square" – nowy film Rubena Östlunda, twórcy "Gry" oraz "Turysty", a także francuskie "120 battements par minute" w reżyserii Robina Campillo. ***
Witajcie w dżungli (rec. filmu
"The Square")
Najnowszy film
Rubena Östlunda otwiera scena wywiadu – bliska nie tylko każdemu krytykowi filmowemu, ale również kontestatorom sztuki współczesnej. Oto amerykańska dziennikarka prowadzi rozmowę z kuratorem prestiżowej sztokholmskiej galerii. To przedziwna mieszanka zakłopotania, wstydu i zuchwałości, jedno pytanie zbyt błahe jak na adresata, drugie zbyt poważne jak na konwencję kilkuminutowej pogadanki. Już w tym krótkim prologu reżyser wykłada karty na stół. Z jednej strony mamy więc satyrę na świat "wysokiej sztuki", z drugiej – opowieść o tym, że mimo szczerych chęci, jakoś nie potrafimy się ze sobą dogadać.
Tytułowy Kwadrat jest ekspozycją, wycinkiem bruku podświetlonym ledowymi światłami; jak czytamy w manifeście artysty: miejscem wzajemnego szacunku i tolerancji. Założenie wydaje się szczytne, w obrębie kwadratu nikt nie może odmówić bliźniemu pomocy, bez względu na to, czy chodzi o zawiązanie butów czy krótką psychoterapię. Ale że zarówno reżyser, jak i bohaterowie zdają sobie sprawę z utopijnego charakteru całego przedsięwzięcia, w zasadzie nigdy nie widzimy, jak rzeczona ekspozycja funkcjonuje. Zamiast tego skupiamy się na życiu Christiana (
Claes Bang), który dwoi się i troi, aby sprzedać ideę stojącą za wystawą mocodawcom oraz masowej widowni.
W drodze do pracy bohater staje się udziałem sytuacji, która w kinie
Östlunda jest co najwyżej "nudnym poniedziałkiem". Najpierw wpada na niego rozhisteryzowana dziewczyna. Chwilę później, wraz z jednym z przechodniów, mężczyzna broni jej przed agresywnym chłopakiem. Wreszcie okazuje się, że całość była jedynie zasłoną dymną, a Christian został okradziony z portfela i telefonu. Po początkowej ekscytacji, spowodowanej nagłym przypływem adrenaliny, bohater schodzi na ziemię – skradzione fanty wypadałoby przecież odzyskać. Śmiały plan uwzględniający list z pogróżkami oraz wizytę na ubogich przedmieściach obraca się przeciw niemu, zaś jedno niepozorne zdarzenie – jak to w filmach szwedzkiego reżysera bywa – pociąga za sobą lawinę nieprzewidzianych konsekwencji.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ. ***
Puls miarowy (rec. filmu
"120 battements par minute")
Jest początek lat 90. Paryski oddział organizacji Act Up, walczącej o prawa i interesy zarażonych wirusem HIV, wytacza działa przeciw firmie farmaceutycznej ukrywającej wyniki testów nowego leku. Jesteśmy i na uniwersytetach, i na ulicach, na paradach równości i w salach konferencyjnych. Podglądamy bezkompromisowe akty rebelii i uczestniczymy w pokojowych negocjacjach. Ale pomimo tak szerokiej perspektywy, trzymamy dystans do bohaterów obrazu
Robina Campillo – dzieła nakręconego z chłodną głową, pozbawionego trudnej do uchwycenia, filmowej intymności.
Całość otwiera scena narady Act Up, fragment emblematyczny dla całego filmu, stanowiący krótkie przedstawienie zasad funkcjonowania zgromadzenia, jego celów, ambicji oraz problemów, z którym się mierzy. Z tłumu wyławiamy pierwsze twarze – stąpającą twardo po ziemi Sophie (
Adele Haenel z
"Nieznajomej dziewczyny" braci
Dardenne), uspokajającego rozgorączkowany tłum Thibaulta (
Antoine Reinartz) oraz żółtodzioba w organizacji, skrytego Nathana (
Arnaud Valois). Określenie ich paroma przymiotnikami to w zasadzie jedyne, co można zrobić, gdyż dla
Campillo – przynajmniej w początkowych partiach filmu – polityczne wydaje się znacznie ważniejsze od prywatnego. O tym, że mamy do czynienia z czymś więcej niż publicystyką, uświadamiają nas dopiero pulsujące transową muzyką interludia oraz wątek uczucia, które rozkwita pomiędzy zdrowym Nathanem a zarażonym wirusem HIV Seanem (
Nahuel Perez Biscayart).
Chociaż w teorii relacja Seana i Nathana stanowi fabularny oraz emocjonalny rdzeń filmu, w praktyce
Campillo nie robi zbyt wiele, by nadać jej odpowiednią wagę. Niby z czułością pokazuje seks kochanków, pozwala im mówić o przeszłości, a z czasem skręca w stronę szlachetnego melodramatu. A jednak zbyt mocno ciągnie go w stronę Sprawy, co przekłada się w najlepszym wypadku na sekwencje brawurowych starć aktywistów z przedstawicielami biznesu farmaceutycznego, a w najgorszym – na nieskończone sceny debat, narad i polemik; tyleż ważkich i rzetelnych, co po prostu nużących.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.