Kolejny dzień festiwalu przyniósł rozczarowanie w postaci nowego filmu Atoma Egoyana, "The Captive", oraz świetny sequel animacji DreamWorks - "Jak wytresować smoka 2". Władcy ognia (
"Jak wytresować smoka 2", reż.
Dean DeBlois)
DreamWorks wciąż wie, jak wytresować smoka. Pierwsza część cyklu pozwoliła studiu odwrócić wiatr po latach odcinania kuponów od
"Shreka" i mylenia autotematyzmu z narcyzmem. Miała świetnie napisanych i animowanych bohaterów, zrealizowane z biglem sceny akcji, niegłupie przesłanie i humor, który nie bazował na przetrawionych gagach. Druga – co raczej nie zaskakuje - jest jeszcze lepsza.
Więcej, szybciej, mocniej! Hollywoodzka reguła dobrego sequela wciąż obowiązuje. Akcja ponownie rozpoczyna się w osadzie wikingów Burk, tym razem jednak stawka jest wyższa. Żyjąca w symbiozie z udomowionymi smokami społeczność staje w obliczu nowego zagrożenia – pałający żądzą zemsty zarówno na ludziach, jak i na skrzydlatej rasie Drago Bludvist szykuje się do podboju wioski i okolicznych terenów, na horyzoncie pojawia się też nieprzenikniony, zamaskowany Smoczy Jeździec. Bohaterowie - nastoletni następca tronu Czkawka i jego smok Szczerbatek znów ruszą na ratunek swojemu ludowi, ale będą też stroną w nieco bardziej kameralnych konfliktach. Ten pierwszy odzyska dawno zaginioną rodzicielkę. Ten drugi wyznaczy sobie nowe miejsce w hierarchii smoczej społeczności – większej niż kiedykolwiek i reprezentowanej przez gatunki, o jakich wam się nie śniło.
Tempo, z jakim reżyser
Dean DeBlois rozwija kolejne wątki, jest imponujące. Jego film jest przede wszystkim wspaniale udramatyzowany: począwszy od wprowadzenia w postaci smoczego wyścigu, przez wyciszone sceny z bohaterem odbudowującym więź z matką, na rozbuchanej sekwencji batalistycznej skończywszy, reżyser doskonale odmierza natężenie kolejnych atrakcji. Wie, kiedy przyspieszyć i zepchnąć widza na krawędź fotela, a kiedy dać mu chwilę na załpanie oddechu i zachwytu nad cyfrowym krajobrazem. Do tego w inteligentny sposób ogrywa dylematy i traumy dorastających bohaterów. Jeśli pierwszy film opowiadał o budowaniu wiary w siebie poprzez bunt, to w drugiej odsłonie rebeliancka natura musi spleść się w umyśle idealnego władcy z poczuciem odpowiedzialności i gotowością do poświęcenia.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ. Uprowadzona (
"The Captive", reż.
Atom Egoyan)
Z cyklu "Bajki o żelaznym wilku": oto pedofil z nienagannie przystrzyżonym wąsikiem (
Kevin Durand) porywa córkę małżeństwa z miasteczka w kanadyjskiej prowincji Ontario (
Ryan Reynolds,
Mireille Enos). Trzyma ją w ukryciu przez osiem lat, ucząc gry na pianinie i racząc muzyką klasyczną. Śledztwo, które raz po raz wraca do punktu wyjścia, prowadzi nietuzinkowy duet: Ona (
Rosario Dawson) jest tryskającą seksapilem śledczą i łapie pedofilów, wysyłając im własne zdjęcia po obróbce w photoshopie. On (
Scott Speedman) to twardy glina z miękkim sercem, dźwigający bagaż bolesnej przeszłości. W międzyczasie egzaltowany porywacz tresuje swoją nastoletnią ofiarę na naganiaczkę kolejnych dzieciaków i dopuszcza się wyrafinowanych psychicznych tortur na jej matce, wysyłając jej zęby i trofea łyżwiarstwa figurowego. Potem jest też konspira, bal u ambsadadora, pościg i strzelanina na zaśnieżonych ulicach. Cóż, za dużo tego "dobra".
Michał Oleszczyk śmieje się, że całość wygląda jak żer na niestrawionych resztkach świetnego skądinąd
"Labiryntu" Denisa Villeneuve'a. Jest w tym sporo prawdy – w zasadzie wszystko wygląda tu jak gorsza wersja rzeczonego filmu (a przy okazji – ułomna wariacja na temat
"Słodkiego jutra", bodaj najlepszego obrazu
Egoyana).
Ryan Reynolds ma zarost ze stali, lecz brakuje mu charyzmy
Hugh Jackmana.
Speedman jest zapuszczony i ma przetłuszczone włosy, ale do neurotycznego
Jake’a Gyllenhaala mu daleko. Zdjęcia
Paula Sarossy’ego są stylistycznie nijakie, nie budują niepokojącej, oblepiającej widza aury, o którą w
"Labiryncie" zadbał genialny operator
Roger Deakins. Czarę goryczy przelewa czarny charakter – wąsaty, rozmiłowany w operowych ariach i paradujący w kaszmirowym blezerku pedofil to już postać nawet nie z innego filmu, ale z innego świata. Mówi się tam z niemieckim akcentem, a każdy akt niegodziwości puentuje obłąkańczym śmiechem. I tylko tych asów brakuje w aktorskiej talii
Kevina Duranda.
Obsadowe pomyłki nie są tak bolesne jak zaskakująca w kontekście poprzednich filmów
Egoyana, narracyjna indolencja. Film jest inspirowany faktami, przy czym akcent przypada tu na słowo "inspiracja". Mnożące się dziury logiczne, niewytłumaczalne zachowania bohaterów, cudowne zbiegi okoliczności – zabierzcie butapren, trzymanie ręki na czole przez cały seans to jednak spory wysiłek. Oczywiście, nie trzeba dodawać, że całkowicie rozwadnia to istotny i zasługujący na lepsze kino, temat.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.