Na Międzynarodowym Festiwalu w Berlinie pokazano film "Treasure", w którym Zbigniew Zamachowski zagrał u boku takich międzynarodowych gwiazd jak Lena Dunham (serial "Dziewczyny") i Stephen Fry (ostatnio widziany m.in. w serialu "Sandman"). Za kamerą stanęła niemiecka reżyserka Julia von Heinz ("A jutro cały świat"). Rozgrywającą się w Polsce tuż po upadku Muru Berlińskiego opowieść recenzuje Adam Kruk. Ze Wschodu (recenzja filmu "Treasure", reż. Julia von Heinz)
Niewiele było w tym roku na Berlinale polskich akcentów, stąd na najważniejszy wyrosła premiera pokazywanego poza konkursem "
Treasure"
Julii von Heinz, niemieckiej reżyserki znanej choćby z filmu "
A jutro cały świat". Choć to iście międzynarodowa produkcja, sfinansowana po części przez Francuzów, oparta na książce Australijki
Lily Brett, w której główne role zagrała Amerykanka
Lena Dunham ("
Dziewczyny") i ikona brytyjskiego humoru
Stephen Fry, to trudno o film bardziej polski. Dość rzec, że na ekranie zobaczymy ujęcia Warszawy, Łodzi czy Krakowa i usłyszymy Poznańskie Słowiki, a nawet
Ralpha Kamińskiego. Polskość serwowana jest w ryzykownie dużych dawkach, narracja prowadzona jest jednak z perspektywy kogoś z zewnątrz, kto chce kraj odkryć i zrozumieć. Nigdy nie może się to do końca powieść, bo obserwacje turysty trudno uznać za bardzo wnikliwe.
Jest 1991 rok, świeżutko po runięciu żelaznej kurtyny, a turystkę Ruth (
Dunham) poznajemy, gdy błąka się nerwowo po hali przylotów lotniska na Okęciu. Unieśmiertelniony na dziesiątkach filmowych kadrów, od "
Misia" do "
Nie lubię poniedziałku", modernistyczny terminal już za chwilę zmiecie fala kapitalistycznego entuzjazmu. Póki co jednak stoi – nikt tu jeszcze nie mówi po angielsku, a za toaletę trzeba płacić, dopłacając ekstra za papier toaletowy. Na każdym kroku widać, że wylądowaliśmy w kraju pogrążonym bankructwem komunizmu, kraju znów będącym "na dorobku". Ruth czeka na ojca, który po wyjściu z samolotu zdążył się już z kimś zagadać. Nic dziwnego, w końcu jowialny Edek (
Fry) nie był w kraju swego pochodzenia od ponad 40 lat. Za komuny nie było to specjalnie możliwe – zresztą, po co miałby wracać tam, gdzie wymordowano całą jego rodzinę?
Holokaust przetrwał tylko on i jego żona, zmarła niedawno w Nowym Jorku, w którym zamieszkali po wojnie. To córka, chociaż wychowana w USA i niemówiąca po polsku, zorganizowała tę wycieczkę – by poznać wreszcie swoje korzenie, a być może także naprawić relacje z ojcem. Gdy jednak do czynienia mamy z tak różnymi charakterami, pokoleniami, oczekiwaniami, muszą one prowokować będące motorem akcji konflikty oraz komiczne rozładowania. Przynajmniej w intencji, bo nie wszystkie tu "siadły". On uśmiechnięty, w poplamionym swetrze i z sercem na dłoni, z której na prawo i lewo rozdaje dolary, by "ludzie go szanowali". Ona wiecznie zachmurzona lub zmęczona, cierpiąca na zaburzenia odżywania, regularnie dotraumatyzowująca się lekturami o Shoah. Jak jednak inaczej niż przez lekturę miałaby poznać historię rodziny, skoro ojciec z uporem o przeszłości milczy?
Podróż stanie się nie tylko szansą na uporanie się z demonami, ale też rodzajem "wojny światów", bo choć żelazna kurtyna niby już opadła, to różnice między stronami, które do niedawna dzieliła, wciąż są kolosalne. Prowokować to musi szereg zabawnych sytuacji, ale czasem i tych bardzo poważnych – choćby podczas wizyty w Auschwitz. Po Polsce obwozić ich będzie Stefan (
Zbigniew Zamachowski) – serdeczny, ale oczywiście nie w ciemię bity taksówkarz. Czas transformacji, kiedy komunizm naprędce zastąpiło hasło "Kapitalizm, głupcze!", rządził się przecież swoimi prawami. Nikt nie chciał zostać sierotą po PRL-u, a uruchomione wówczas postawy "zaradności" będą się Edkowi kojarzyć z czasami okupacji, kiedy na Żydach również można było dobrze zarobić.
Całą recenzję Adama Kruka przeczytacie TUTAJ..