Treść? Przecież wszytsko jasne...;)...................................................
LG - uwielbiam wytwory Twojej jakże bujnej wyobraźni :) jest super i czekam na cd :D mam nadzieję, że długo czekać nie będę musiała :)
dzień dobry, z powodu wczorajszego emocjonującego meczu oraz kłopotów w dostaniu się na "własne" forum ;))) dzisiaj wyrażę swoję opinię, że jest opowiadanko jak zwykle celne i treściwe, a krytyka krytycznego rozumu podpowiada mi jedną jego wadę: za krótkie! ;DDD
LG, wiedz, że nurtuje mnie pytanie: co dalej??? uciekła z powodu akcji z Boothem czy faktycznie została porwana, czy możeee coś innego nam szykujesz??? :D
Piegża też jestem ciekawa właśnie ;DD.
Aaa mecz był fascynujący i ta ostatnia bramka ^^.
W moim regione są ferie;) A tymczasem dotarliśmy do Północnej Karoliny. Booth wybrał się tam z misją ratunkową. Jak mu podziękują za ingerencję? Zaraz się dowiecie.
Tradycyjnie życzę miłej lektury i proszę o uwagi.
Wasza LG
5. Survival dla początkujących
Każdego roku początkiem lipca Miranda Sloan drżała z oczekiwania na urodzinową niespodziankę, jaką tradycyjnie otrzymywała od swoich najlepszych przyjaciółek, wolnych jak ona singielek. Dwa lata temu figlarne kompanki zabrały ją na występy lokalnych chippendales – „The Bad Boys”. Była pyszna zabawa! Straciły wtedy masę bucksów, ale czymże jest nędzna, choć nobliwa, papierowa podobizna jakiegoś Syna Wuja Sama wobec żywego i zabójczo przystojnego tancerza! Wspominając niegrzecznych chłopców Mindy zachichotała i piłowała paznokcie udając, że segreguje korespondencję służbową szefa - J.C. Noctema. O tej porze dnia J.C. bywał w mieście niezwykle rzadko. Wiedzieli o tym autochtoni, więc z całą pewnością nie zjawi się żaden interesant. To również wprawiało pannę Sloan w dobry humor. Oddała się zatem dalszym przedurodzinowym rozmyślaniom. W zeszłym roku kumpelki przysłały jej do domu ogromny, przepyszny tort z równie smakowitą zawartością. Co prawda z miejsca wiedziała, że w torcie siedzi marynarz, bo jedna z przyjaciółek usłużnie uprzedziła Mindy o nadchodzących bachanaliach i ich marynarskiej formie. Tegoroczny przeciek był jednoznaczny – Miranda dostanie na urodziny prawdziwego, umundurowanego policjanta z lipną legitymacją, ale za to prawdziwymi kajdankami. Ale będzie ubaw! W takim oto stanie ducha była asystentka pana Noctema, gdy do pustego sekretariatu wkroczył postawny niczym grecki heros mężczyzna. Wkrótce kończyła pracę i spodziewała się, że „aresztowanie” nastąpi w domowym zaciszu. Skoro jednak „pan władza” chce ją zabrać z pracy, to nie będzie się opierać. Jak mawiają jej kumpelki – „opierają się tylko te, które potrzebują oparcia”.
- „Co to za różowe, wypacykowane stworzenie?” – Pomyślał nowoprzybyły mężczyzna i okazał legitymację służbową. Mindy z wrażenia umknęło nazwisko „prezentu”, ale to nie ważne. Będzie go nazywać, jak sama zechce. Skoro „jej policjant” chce udawać służbistę, to dobrze. Pobawimy się. Zaśmiała się cichutko i pomyślała, że tym razem dziewczyny przeszły same siebie – federalny! Szkoda tylko, że tacy nie noszą mundurów.
- Zastałem pani szefa? – Zapytał obcy.
- Oczywiście, że nie głuptasku*. – Na dźwięk ostatniego słowa „agent” zrobił zdziwioną minę.
- Szkoda, że nie jesteś w mundurze. – Dodała kobieta z atencją i odważnie poklepała gościa po umięśnionym ramieniu. – Najbardziej lubię mundury Rangersów... tych z Texasu. – Ciągnęła z zalotnym uśmiechem. Mężczyzna zaś wydawał się być jeszcze bardziej zaskoczony**. Spoglądał na sekretarkę, jakby nagle urosła jej kolejna głowa.
- Pragnę zobaczyć się z pani szefem w niezwykle pilnej sprawie. – Naciskał „śledczy –służbista” nie wychodząc ze swej roli.
- A masz kajdanki? – Dopytywała się brązowowłosa kobietka. „Pracownik FBI” zamrugał nerwowo oczyma i w jego myślach zakiełkowało niepokojące przeczucie, że ta mała flirciara udaje idiotkę, by nie wpuścić go do gabinetu, gdzie na pewno jest Bones.
- Panno... – Zaczął siląc się na spokój.
- Sloan – Dopowiedziała kobieta.
- A więc panno... Sloan, proszę nie utrudniać pracy policji federalnej. Żądam natychmiastowej rozmowy z panem Noctemem. – Mówiąc to ruszył w stronę biura mocodawcy Mirandy. Kobieta podejmując grę zasłoniła mu drogę własnym ciałem, co tylko utwierdziło śledczego w przekonaniu, że mieszkańcy Północnej Karoliny to wytrawni kłamcy i oszuści. Sekretarka ku jego konsternacji nie tyle jednak chroniła drzwi, co wspierała się na gościu. Booth tracił już cierpliwość i wysyczał.
- Moje stanowisko pozostaje niewzruszone. – Na te słowa wywodząca się z miejscowej ludności wariatka zaśmiała się gardłowo i wysapała.
- Ja na twoim miejscu kochasiu, nie byłabym tego pewna. – W tym momencie mężczyzna odepchnął natrętną kocicę od siebie, bo pojął, że prawdopodobnie nie mówili o tym samym „stanowisku”.
W tej samej chwili do sekretariatu wkroczył J.C. Noctem we własnej osobie wraz ładną, elegancko ubraną kobietą. Mindy zmarkotniała, bo bała się reakcji szefa na przyjmowanie „prezentów” w biurze. Przygasło również spojrzenie właściciela ziemskiego, gdy „śledczy” przedstawił się i wyraził zainteresowanie FBI jakimiś wykopaliskami. Młoda kobieta, która towarzyszyła szefowi sekretarki najwyraźniej znała mężczyznę podającego się za śledczego. Czyżby też dostała go kiedyś w prezencie? Zastanawiała się panna Sloan.
- Booth, co ty tutaj robisz? – Zapytała nieznana Mirandzie kobieta, podążając wraz z mężczyznami do gabinetu. Mindy zacisnęła swe wypielęgnowane dłonie w pięści. Nikt nie może bezkarnie zepsuć Sloanównie urodzin.
Mimo że Seeley Booth miał prawie trzydzieści siedem lat, jego wiedza na temat kobiecych zachowań sprowadzała się do asekuranckiej konkluzji, że z paniami nigdy nic nie wiadomo. Temperance, co jeszcze bardziej komplikowało sytuację, była nietypowym egzemplarzem kobiety, w związku z czym, agent spodziewał się niespodzianek, a raczej sporej ich dozy. Najpierw, Brennan ze stoickim spokojem przyjęła do wiadomości, że czirokeskie szkielety są jedynie przejawem desperacji J.C. Noctema. Następnie stwierdziła, że skoro otrzymała kilka dni wolnego i przyjechała do Cherokee Country, to powinna przynajmniej odwiedzić rezerwat Qualla. Wówczas J.C. zaofiarował się na przewodnika, na co z kolei Booth nie potrafił spokojnie przystać. Na samą myśl o pozostawieniu Bones z tym indywiduum, mężczyźnie cierpła skóra, zaś pozostanie tu z Brennan i tym... „twórcą szkieletów” wydawało się iście dantejską męką. Tym bardziej, że jego partnerka była w wyjątkowo przekornym nastroju. Zapakował zatem Temperance do swojego wynajętego w Raleigh S.U.V.a i ruszyli na północny wschód, w kierunku Waynesville. Widząc marsowe oblicze Brennan Boothowi zrobiło się wstyd własnej zaborczości i asekurancko zaproponował, by poćwiczyli komunikację pozawerbalną. Po drodze zjedli w milczeniu posiłek w przydrożnym zajeździe i ruszyli w dalszą drogę. W miarę upływu czasu, za oknem okolica robiła się coraz bardziej wyludniona, a narzucona urazą cisza zaczęła im ciążyć.
- Nie przypominam sobie – zaczęła w końcu antropolożka – bym zgodziła się Z TOBĄ wracać. – Odparła akcentując zaimek.
- Ja zaś – przyznał spokojnie kierowca – nie przypominam sobie byś NIE zgodziła się na wspólny powrót. – Mówiąc to zaakcentował partykułę i posłał jej uśmiech, przez który poczuła się trochę mniej ubrana.
- A przyjąłbyś odmowę? – Drążyła drażliwą kwestię pasażerka.
- Zawsze szanuję kobiecy... brak zgody. – Rozmówczyni zaczęła się zastanawiać, czy aby mówią o tym samym. Jej rozmówca jednak kontynuował. – W ostateczności mogłem cię aresztować.
- Nie ośmieliłbyś się! – Krzyknęła oburzona.
- Nie kuś losu maleńka. Już raz to zrobiłem. Dziś mogłem cię zakuć choćby po to, by cię chronić przed własną... łatwowiernością. – Kobieta odwróciła się od rozmówcy i zawzięcie przyglądała się gęstemu lasowi porastającemu stoki Blue Ridge. Ugodziła ją prawdziwość usłyszanych przed chwilą słów. Dlaczego nierozważnie przyjechała do Północnej Karoliny? Miała już dosyć oczekiwania na gest ze strony śledczego i udawania, że to, co wydarzyło się między nimi w Bacroft House jest odwracalne. Brennan podczas ostatniego, trwającego niemal wiek weekendu, dusiła się w Waszyngtonie, a telefon z Murphy uwalniał ją od klaustrofobicznej atmosfery wyczekiwania. Prędzej jednak zamarznie piekło (o ile oczywiście istnieje) niż ona przyzna się do błędu. Przez cały piątkowy wieczór Booth drażnił się z nią całkiem skutecznie. Dlaczego ona nie miałaby poważyć się na powtórzenie jego wyczynu? Uśmiechnęła się do siebie. Nie będzie robić do niego słodkich oczu, skoro on sobie tego nie życzy.
- Zabrałeś mnie z Cherokee Country, bo J.C. wykazał się sporą pomysłowością w zalotach do mnie. – Odparła oskarżycielsko.
- Mylisz się – sprostował kierowca – jestem skomplikowanym facetem i nie lubiłem tego J.C. z wielu powodów.
- Co on, według ciebie, chciał uzyskać zwabiając mnie tu pod fałszywym pozorem? – Nie ustępowała antropoliżka, jej towarzysz zaś wydawał się być zupełnie spokojny. Zapytał jedynie ironicznie.
- Umiesz czytać między wierszami, czy jesteś na tyle naiwna by wierzyć, że Ciemny Typek chciał od ciebie autograf?
- A niby, czego chciał? – Odparowała pisarka. - On jest wielbicielem mojej twórczości. – Dodała z dumą. – Ostatnie stwierdzenie sprawiło, że agent zaczerpnął gwałtownie powietrza i nie odrywając wzroku od drogi rzekł.
- Chyba ostatnimi czasy zbyt często znajdujesz się blisko kogoś, kto najchętniej zerwałby z ciebie ubranie, bo zapomniałaś, że w takich sytuacjach powinnaś się mieć na baczności. – Brennan umknęła część dotycząca tajemniczego „kogoś”, za to wybitnie nie spodobała się kobiecie część, dotycząca jej rzekomej, „nieodporności na pokusy popularności”. Uznała, że może śledczemu zarzucić to samo.
- Nie wiem dlaczego, ale w sekretariacie J.C. miałam wrażenie że myśli jego pracownicy były dość... monotematyczne, co wydawało się ci zupełnie nie przeszkadzać. – To oskarżenie odebrało mężczyźnie część pewności siebie. Sam zastanawiał się nad napastliwością Maisy, czy Mandy i nie potrafił jej racjonalnie wytłumaczyć sobie, a co dopiero Brannan.
- Wiesz Bones – odparł nieporadnie - w tym musiało być więcej niż zdałaś się dostrzec. – Temperance zaś zaśmiała się tylko.
- Nie wątpię w to, ale tamto „więcej” powinno się było odbyć sam na sam. – Tym razem Booth zamilkł, bo sprawa sekretarki wydawała mu się tajemnicza. Bo niby skąd ta bezczelna istota znała jego imię i wiedziała, że był Rangersem? Jego rozmyślania przerwało kolejne oskarżycielskie pytanie.
- Dlaczego przyjechałeś sam? – W jej głosie usłyszał niepewność podobną do jego własnej. Nie mógł jej przyznać, iż każde jej odejście coś w nim zabijało. Bezpieczniej było obrócić sprawę w żart. Mrugnął tylko do niej i rzekł z drwiną.
- Gdybym ogłosił powszechną mobilizację, mógłbym liczyć na wsparcie batalionu desantowo-szturmowego w postaci Sweetsa. Wolałem, więc tego uniknąć.
- To zrozumiałe. – Przytaknęła Bones, a zaraz po tym zreflektowała się i dodała małą szpilę.
- Ale dlaczego u licha nie polecieliśmy samolotem, a w dodatku jedziemy do Raleigh polnymi drogami, a nie dajmy na to stanową 40? – Mężczyzna wygodnie rozparł się na fotelu kierowcy i oświadczył.
- Bo ja jestem dziś szefem i władcą kluczyków. Zdaj się na moje zdolności przywódcze niedowiarku. – Sceptyczna mina pasażerki świadczyła o jej przekonaniu, iż zdolności przywódcze „władcy kluczy” są w najlepszym wypadku nikłe lub nie istnieją. Już mniej pewny siebie „szef wycieczki” dodał.
- Nie będę w czasie urlopu jeździł zatłoczonymi drogami, kiedy mogę, chcę się nacieszyć okolicznościami przyrody. – W tym właśnie momencie, łono natury upomniało się o parę mieszczuchów. Silnik S.U.V.a zakasłał, po czym odmówił posłuszeństwa obwieszczając swą decyzję chmurą dymu. Mężczyzna zjechał na pobocze klnąc pod nosem.
- Mam wrażenie, że zaistniałe okoliczności przyrody i ustronność naszego położenia przestały cię już cieszyć. – Podsumowała sytuację antropolożka.
- Jeśli nie uda mi się naprawić wozu... będziemy musieli dojść pieszo do 40. Tu nikt nam nie pomoże i stąd nie wezwiemy pomocy drogowej, bo nie ma zasięgu. – Minorowy nastrój mężczyzny udzielił się Bones, ale mimo to spytała.
- Czy to nie drogą nr 40 powinniśmy byli jechać?
Po dłuższej chwili Booth grobowym głosem obwieścił, że mają uszkodzony przewód olejowy. Olej wyciekł i zatarli suchy na wiór silnik. Nawet, jeśli agent naprawi przewód i uzupełni poziom oleju, nie zmieni przez to rozpaczliwego stanu silnika***.
W tym samym czasie Miranda Sloan siedziała w zaciszu własnego domu i zastanawiała czy powinna powiedzieć swoim przyjaciółkom, że jej „prezent” odjechał z jakąś zdzirą do stolicy. Na szczęście dzięki ingerencji przedsiębiorczej Mindy, daleko nie zajadą. Ta myśl poprawiała sekretarce humor niczym kieliszek jej ulubionego Chardonnay. Co się jednak stanie, gdy rozkoszna parka skojarzy awarię swego samochodu z nią? Miranda zastanawiała się, czy nie powinna, oczywiście anonimowo, zgłosić, że „ktoś” grzebał w S.U.V.ie zaparkowanym przy biurze J.C.. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi i lękliwe serce kobiety niemal przestało bić ze strachu, gdyż zza drzwi dało się słyszeć mocny głos.
- Policja, proszę natychmiast otworzyć! – Winowajczyni podeszła do drzwi i uchyliła je. Na ganku stał postawny, umundurowany policjant. W pierwszej chwili Mindy pragnęła wziąć nogi za pas, ale stłumiwszy panikę dojrzała, że uniform mężczyzny nie przypomina mundurów policji stanowej z Północnej Karoliny. Stał przed nią najprawdziwszy Texas Ranger! Mężczyzna mrugnął porozumiewawczo i rzekł.
- Pani przyjaciółki zgłosiły na panią doniesienie ma’am i obawiam się, że w ten szczególny dzień muszę panią dokładnie... przesłuchać. – Mówiąc to dotknął ronda szerokiego płowego kapelusza.
W tamtej chwili sprawa zepsutego samochodu pewnej pary popadła w zapomnienie. Nie żeby stała się mniej istotna, a właściwie właśnie dlatego. Bo czymże jest nawet najpiękniejszy samochód wobec powabu mężczyzny w mundurze teksańskiego policjanta? Jak na to odpowiedziałaby Miranda? Wiesz to doskonale Drogi Czytelniku.
* Panienka mówiła po angielsku, więc „jej prezencik” został uraczony epitetem „silly” /'sılı/, co brzmi niemal identycznie jak pewne imię;)
** Pamiętacie, w jakiej jednostce wojskowej był Booth? Jeśli nie to odsyłam do ciekawostek z „Kości” Filwebu.
*** Jeśli to straszna bzdura, to przepraszam, ale moja znajomość tajników samochodów kończy się na ich marce i kolorze.
A tu jest mapka http://en.wikipedia.org/wiki/File:Map_of_North_Carolina_NA.png
Kolena część: "Survival dla początkujących II" już wkrótce.
Mało jaka dziewczyna by nie oparła się urokowi przystojnego tancerza ^^.
Świetne. Booth on to jest porządny, takie faceta to ja bym chciała...
Czekam na cd.
Hej LG:)
Jak zawsze genialnie. Nie przejmuj sie tym technicznym żargonem...Ja go nie znam, może dlatego jestem zagrożeniem na drodze? Miejsza z tym xD
Genialny tekst Booth'a na temat towarzystwa, w jakim obraca się Brennan. Towarzystwa, które najchętniej zerwałoby z niej ubranie. Ciekawe. On sam, gdyby zaistniała taka mozliwość zrobiły to z chęcią. Jestem tego pewna xD Szczęście, ze "twórca szkieletów" nie okazał się być psycholem... Booth striptizerem i żigolakiem ? Hym, interesująca perspektywa xD
Pozdro i czekam niecierpliwie na cedeka:)
Odnośnie perspektyw - Booth ma warunki, więc może z nich korzystać;))) Opisuję perspektywy, które mnie również bawią;D
LG jak zwykle ciekawie. Zastanawia mnie,jak jeszcze urozmaicisz urlop naszym dobrym znajomym B&B :D
LG twoje opowiadania są boskie żadkościa jest spotkanie takich cudwonych opowiadań jak twoje czy Marlen i Rokitki naprawdę to co piszecie jest super uważam że jesteś jedną z niewielu która pisze naprawde ciekawie
A oto mój kolejny twór xDa raczej cd jego
Stało się to, czego mogłam się spodziewać, to był koszmarny wieczór chyba jeden z najgorszych moim życiu.
Oczywiście żartuję.
Jakby Angela się dowiedziała, że robię sobie takie żarty, zabiłaby mnie, ale może słusznie uspokoiłaby się od natłoku wrażeń, jakie miały miejsce wczorajszego wieczoru.
Teraz wszystkie fakty sobie poukładałam w całość: brak czasu Seeleya, Angela, która mnie przekonuje, że na pewno stanie się to, czego pragnę już niedługo- Czemu od razu się nie domyśliłam?
To wszystko zostało przez nich zaplanowane.
Okazało się, że Seeleya nie było w pracy, gdyż przygotowywał z Angela niespodziankę, a tą główną niespodzianką, był wybór pierścionka zaręczynowego.
Oni to tak długo planowali, a ja się nic nie domyśliłam, ale w końcu to Seeley jest od takich rzeczy.
Teraz jest mi trochę wstyd, że zwątpiłam w niego i jego wierność, ale co miałam sobie pomyśleć. Niektóre kobiety na moim miejscu już dawno by wynajmowały detektywa lub robiły karczemne awantury. Boże! Dobrze, że ja tego nie zrobiłam. Ale wróćmy do dalszego opowiadania.
Wieczór był piękny, restauracja była tylko dla nas – cała. Początkowo mnie to zdziwiło, ale uśmiech Seeleya wszystko zdradzał.
Nie mam pojęcia, jak on to załatwił, zawsze myślałam, że to jest niemożliwe, nigdy nie słyszałam żeby ktoś wynajął całą salę na zwykłą kolację, ale coś czuję, że w tym już maczała ręce Angela- w końcu szefem restauracji jest facet.
Restauracja była pięknie udekorowana, chyba nigdy nie widziałam jej tak pięknej, wszystko było tak starannie zrobione.
Akcja rozgrywała się powoli, jedliśmy naszą kolację przy dźwiękach zespołu, który wynajął Seeley. Delikatna muzyka dodawała tylko uroku.
Seeley nie szczędził mi swych uśmiechów, całe swe zainteresowanie skierował na mnie- to było fantastyczne, dawno nie czułam się tak cudownie.
Następnie zaprosił mnie do tańca, tyle, że tym razem nie było tego skrępowania i ograniczenia.
Seeley szeptał mi czułe słówka, jego ręka delikatnie wędrowała po moich plecach.
Uginały mi się nogi na dźwięk jego głosu i dotyku- dawno nie było między nami takiej chemii.
Czekałam, aż zdarzy się to, o czym myślałam od dłuższego czasu. Nie stało się- utwór się skończył, a my wróciliśmy do stolika- w końcu zwątpiłam.
Ale jednak stało się! Kelner przyniósł nam szampana, Seeley wzniósł toast za nas, kiedy już chciałam upić tyk, zobaczyłam go. Leżał na dnie szklanki, był piękny! Początkowo myślałam, że to halucynacje.
Seeley musiał się zorientować, że doznałam szoku. Złapał mnie za rękę i uklęknął przede mną na jedno kolano.
Zadał pytanie, a ja nie mogłam wydusić z siebie ani jednego słowa, bałam się, że głos mi się załamie.
Po chwili jednak się opamiętałam i objęłam go, moja odpowiedz była jasna, ale czułam jeszcze jego napięcie. Odpowiedziałam ,,tak''.
Ten wieczór będzie w mojej pamięci do końca życia. Zawsze będę go wspominać jako najpiękniejszy dzień mojego życia.
Nie jestem pewna, ale Seeley chyba wspominał coś o powiększeniu rodziny, ale byłam tak podekscytowana oświadczynami, że nie słuchałam, co do mnie mówi.
Czy już pisałam, że ślub odbędzie się za dwa miesiące?
Seeley powiedział, że chce zrobić duże wesele, może nie tak duże jak Angeli i Hodginsa, które w końcu nie wypaliło, ale chce zaprosić parę osób. W jego rodzinie jest przysłowie ,,jeżeli już coś robisz, rób to dobrze'', a więc Seeley postanowił je zastosować w naszym wypadku.
Cóż zgodziłam, co prawda nigdy nie marzyłam o hucznym weselu, ale chyba czas zacząć?
Dokładnie miłe słowa nie zaszkodzą, a nawet zachęcą do częstszego pisania.
Oo Filmweb przeprasza za kropeczki..
Cześć Kochana:)
Opowiadanie jest boskie:)
Nie należę do tych, które marzą o ślubie i gromadce dzieci, ale takie oświadczyny, jak Seeley'a przyjęłabym z pewnością xD
Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy:*:*
Aa nie wiem Lg jakoś tak mi się nie spodobało, a jak daję aguŚ ;( to ciągle mi cyferki dodają...
No, ale przeprosili ;D...
Pomyślę jeszcze nad zmianą..
moja Droga Szanowna LG, jestem ustasyfakcjo..., ufasytakcjo......, utasytfakcjo..... wrrrrr u-sa-ty-sfa-kcjo-no-wa-na. :D USATYSFAKCJONOWANA ze wszech miar i we wszystkich kierunkach Twoim dziełem!
jes,jes,jes!
:DDD
kiedy będzie dalej coś???
wm mk - hhhmmm.... ciekawe.. intrygujące... takie ja w kryminałach, czyli całkiem, całkiem* xD PISZ DALEJ!!!
Czekoladka - a co ty ludzi straszysz? Przeczytałam pierwsze zdanie drugiej części i już kłatwe zaczełam szykować. Ale przeczytam do konća i... WOW! Romantyczne... cudowne... OOooooo..... Tylko jedno ale... a gdyby Brennan niezauważyła piercionka i zaczęła pić?xD
LG (kiciu elektryczna, zaginiona siostro Piegży) - .... BRAK SŁÓW.
GENIALNE!! Nie z tej ziemi! Pisz dalej, bo jesteś niezastąpiona.
Ktoś coś pisał, ze lG należy do niewielu osób które potrafia dobrze pisać. Czy bym mogła dostać liste tych osób?(No co? Ciekawska jestem.)
* - idealnie, tak jak powinno
a ja nadrabiam na okrągło, przez cały tydzień:) opowiadania po okropnych dniach w szkole działają niemal tak elektryzująco jak obecność Bootha, którą to niestety można sobie tylko wyobrażać:)
a ja cały tydzionek sobie czytam, powolutku, bo opowiadania po okrypnym dniu w szkole są tak kojące jak obecność Bootha, którąś to trzeba sobie niestety wyobrażać:) czekam na dalsze części!
Tu LG... wreszcie skończyłam. Mam nadzieję, że nie będziecie rozczarowane. Wybaczcie usterki i oceńcie tę liryczną część.
6. Survival dla początkujących II
Środowe popołudnie w waszyngtońskim Instytucie Jeffersona nie odróżniało się zasadniczo od środowego poranka, wtorkowego popołudnia i przedpołudnia. Wszystkie te pory były podobnie nerwowe i pełne niecierpliwego wyczekiwania. We wtorek najczęściej zadawanym pytaniem, kierowanym do doktor Saroyan było niby mimowolne poruszenie zagadnienia ostatnio odbytych rozmów telefonicznych. Angela, Jack i Wendell na zmianę z denerwującą regularnością przychodzili do biura Camille i po krótkim zagajeniu nawiązywali do wyjazdu doktor Brennan i agenta Bootha. Każde z nich osobno i wszyscy razem wzięci próbowali wyciągnąć od szefowej najnowsze wieści. Niestety, bezskutecznie. Zwykle otwarta i szczera wobec swych współpracowników Cam miała dosyć tego przesłuchania, poza tym sama cierpiała z powodu deficytu wiadomości na interesujący wszystkich temat. Młoda kobieta postanowiła wytrwać wtorek bez wszczynania alarmu, co nie znaczy, że się nie denerwowała i że nie cierpiała na „syndrom rozmowy telefonicznej”. To ostatnie było niezwykle uciążliwe, gdyż przejawiało się niemożnością podjęcia jakiejkolwiek aktywności poza natrętnym spoglądaniem na telefon. Coś takiego już jej się przytrafiło, ale tylko raz - w college’u, po randce z pewnym hokeistą. We środę rano, po niemal bezsennej nocy i sprawdzeniu zawartości biurowej automatycznej sekretarki, doktor Saroyan poddała się i zaczęła działać. Najpierw zadzwoniła do mieszkań Brennan i Bootha w D.C., by sprawdzić, czy przypadkiem jej przyjaciele nie zabarykadowali się cichaczem w domach, potem porozmawiała z ich sąsiadami. Niestety dowiedziała się tylko od pewnej starszej pani, że znajomy listonosz podkochuje się w doktor Brennan i stara się zawsze osobiście dostarczyć jej paczki. Następnie Camille nagrała kilka wiadomości na poczcie głosowej obojga zaginionych, i próbowała porozmawiać z osławionym J.C. Noctemem, jednak nie było go w domu, a telefonu w biurze nikt nie odbierał. Niestrudzona poszukiwaczka z Jeffersonian sprawdziła doniesienia z międzystanowych linii lotniczych, dalekobieżnych linii autobusowych, ucięła sobie nawet ciekawą pogawędkę z pracownikiem linii kolejowych Great Smokey Mountains. Dowiedziała jednak się jedynie, że niczego się nie była w stanie dowiedzieć w ciągu trzech kwadransów. Przed lunchem Cam uruchomiła swoje policyjne kontakty w Północnej Karolinie zarówno na szczeblu federalnym, jak i stanowym. Po obdzwonieniu wypożyczalni samochodów w Raleigh poznała model auta, jaki wynajął w poniedziałek Booth. Dzięki znajomemu w drogówce zbadała tajniki poniedziałkowo-wtorkowych kraks, stłuczek i karambolów z udziałem czarnych S.U.V.ów w zachodniej części Północnej Karoliny, a po rozmowach z dyrektorami szpitali i kostnic na wschód od Murphy odetchnęła z ulgą. W porze lunchu doktor Saroyan w asyście Angeli, Jacka, Wendella i Maxa zdołała wreszcie ustalić, iż poszukiwana para opuściła bezpiecznie Murphy w poniedziałkowe popołudnie. Tamtejszy szeryf miał tę informację niejako z pierwszej ręki, gdyż przetrzymywał w areszcie zakłócających ciszę nocną imprezowiczów w postaci: lokalnej męskiej drużyny koszykówki, jednego striptizera i trzech mieszkanek miasteczka, z których jedna jest sekretarką pana Noctema. Panna S., według relacji szeryfa, przysięgała, że późnym popołudniem widziała odjeżdżającą na wschód parę. Zaklinała się też na prochy swojej świętej pamięci matki, że to nie ona uszkodziła auto agenta ze stolicy. Współpracownicy Cam przyjęli tę ostatnią informację nad wyraz spokojnie. Max poprosił o dzień wolnego i opuścił Instytut, czyli swym zwyczajem wziął sprawy w swoje ręce. Angela drżącym głosem zaproponowała, że poprosi o wsparcie byłego chłopaka, który jest strażnikiem leśnym w Parku Narodowym Great Smoky Mountain. Po kwadransie wróciła jednak niemal kredowobiała ze zgryzoty i oświadczyła, że jej znajomy zginął w lesie rozszarpany przez niedźwiedzia. Na szczęście jego koledzy strażnicy obiecali wsparcie, choć nocne opady uniemożliwiały skuteczne działania rozpoznawcze. Doktor Saroyan ostatkiem sił zwróciła się z prośbą do policji z Murphy o rozpoczęcie poszukiwań i bieżące informowanie jej w odniesionych na tym polu postępach. Cam ostrzegła też Jacka, że jeśli jeszcze raz przy Angeli będzie się spierał z Wendellem na temat gatunku niedźwiedzia, jaki pożarł chłopaka artystki, to zwolni obydwu wielbicieli fauny z pracy. Po środowym lunchu, na który Jeffersonianie najedli się strachu, przyszły jeszcze gorsze czasy. Najpierw pojawił się jowialny doktor Sweets i po zorientowaniu się w bieżącej sytuacji zaczął wzniecać niepotrzebną panikę potęgowaną wyliczeniami Hodginsa na temat zwyczajów żerowania półtora tysięcznej* rzeszy czarnych niedźwiedzi amerykańskich z Parku Narodowego GSM i ich przybliżonej liczby poza Parkiem. Następnie nastrój w pandemonium zaczął oscylować wokół bolesnej rezygnacji, po tym jak Angela zemdlała, gdy dowiedziała się, że strażnicy z Parku odnaleźli przy bocznej drodze porzucony samochód agenta Bootha. Krótko po tym wydarzeniu zadzwonił telefon, stojącej na skraju załamania nerwowego, Camille.
- Cześć Cam! – W słuchawce zabrzmiał głos zaginionego agenta.
- Booth! – Załkała szefowa Jeffersonian czując niewypowiedzianą ulgę. – Nic wam nie jest? – Dopytywała się, choć o strzęp informacji kobieta.
- Oczywiście, że wszystko gra. Choć... Bones ma katar. – Odparł śledczy lakonicznie nie siląc się ani na źdźbło empatii w stosunku do rozmówcy. Taki brak zrozumienia, dobrzy z natury ludzie, wykazują tylko w sytuacji, gdy przeżywają ogromny osobisty dramat lub są pijani niewysłowionym szczęściem. Zdumiona doktor Saroyan nie ustępowała.
- Znikliście na tak długo, że myślałam, że macie... – tu głos jej się załamał i pisnęła tylko cicho – ...mieliście... problem.
- Owszem mieliśmy, choć nie takiego rodzaju, jak zapewne myślałaś – odparł konfidencjonalnie mężczyzna. – Muszę kończyć. Za jakiś czas będziemy z powrotem. – Tymi słowami Booth uciął wszelkie dalsze spekulacje i rozłączył się. Zaś pracownikom Instytutu Jeffersona długo nie było dane się dowiedzieć, jakiego rodzaju kłopot nawiedził odnalezioną parę, ani też gdzie dokładnie byli i kiedy zamierzali wrócić. „Co ja teraz powiem strażnikom leśnym i szeryfowi?” – Zastanawiała się Cam. W tamtą pamiętną środę sama miała ochotę zapaść się pod ziemię, lub przynajmniej zaginąć w lesie.
Agentowi Boothowi śniło się, że prowadzi obserwację członka kartelu narkotykowego. Siedział w ciasnym samochodzie i było mu bardzo niewygodnie. Nagle inny kierowca przeraźliwie zatrąbił tuż przy aucie obserwujących, co groziło wzbudzeniem zainteresowania bandytów. Pracownik FBI zaklął pod nosem i zerwał się raptownie, przez co uderzył się w głowę. Rozcierając bolącą skroń zrozumiał, że dźwięk klaksonu, który go zbudził uruchomił nikt inny, tylko on sam. Próba spania na przednich siedzeniach samochodu i odstąpienie Bones całego tyłu, było tylko jedną z ciągu wczorajszych niedorzeczności. Mimo, że był środek lata, mężczyzna przemarzł do szpiku kości. W końcu znajdowali się w terenie górzystym, a w zasięgu wzroku mieli wysokie góry – to w paśmie Blue Ridge wznosił się najwyższy szczyt stanu – Mt. Mitchell**. Powoli bohater przypominał sobie wydarzenia wczorajszego wieczora. Po bezskutecznych naprawach zepsutego samochodu, równie bezowocnie próbował zmobilizować Brennan do natychmiastowego wyruszenia w drogę. Temperance powiedziała, że nawet z nim, nie będzie się po nocach włóczyła po nieznanym lesie. Miała też nadzieję, że jakiś rozsądny kierowca zabłąka się i okaże się na tyle nierozsądny, by przejeżdżać obok nich. W leśnej głuszy, a w dodatku w dolinie, ich komórki były zupełnie bezużyteczne, Brennan zaś nie miała ze sobą laptopa z połączeniem satelitarnym. Jednym słowem, byli całkowicie odcięci od świata. Przez całą noc nikt nie podążał drogą, przy której stali, co z jednej strony źle świadczyło o rozsądku agenta, który tę trasę wybrał, a po drugie, podkopywało wiarę w rychłe przybycie pomocy. Błędy są tak poważne, jak skutki, jakie powodują. Booth znał tę prawdę i dlatego czuł się odpowiedzialny za ich obecne położenie. Mężczyzna wydostał się z bezużytecznego S.U.V.a i rozejrzał się za swoją towarzyszką. Brennan nie było w zasięgu wzroku. Agent zaczął ją nawoływać i modlić się w duchu, że niedźwiedzie uznają ją za mniej apetyczną, niż jest ona w jego prywatnym mniemaniu. Kobieta wyłoniła się z lasu niemal w tej samej chwili, gdy Seeley wszczął alarm. Była blada, miała potargane włosy i kilka zadrapań w widocznych miejscach.
- Bones – powiedział mężczyzna z ulgą z domieszką troski. – Co się stało? Źle wyglądasz. – Antropolożka, w przeciwieństwie do swego towarzysza wyspała się i zaczynała dostrzegać zalety powrotu do natury. Uśmiechnęła się zatem promiennie i odparła wyciągając pokaźną torebkę pełną owoców leśnych.
- Dziękuję. Każda dziewczyna marzy, żeby usłyszeć te słowa.
Wyruszyli wczesnym rankiem na południowy wschód. Zabrali ze sobą tylko niezbędne rzeczy, w tym: zawartość samochodowej apteczki, chwilowo bezużyteczne telefony, pozostałości zapasów wody, broń, ciepłą odzież i koc, na wypadek konieczności nocowania pod gołym niebem. Brennan, spośród kosmetyków, przygarnęła jedynie krem z filtrem, założyła wygodne byty, bez żalu rozstając się z włoskimi czółenkami o fasonie z serii „ładnie wyglądamy, lecz najlepiej się w nas jeździ samochodem”. Były Ranger postawił sobie za punkt honoru dojść do cywilizacji przed zapadnięciem zmroku. Lipcowy upał dawał im się we znaki, ale antropolożka bez szemrania podążała dzielnie za swym przewodnikiem, nie podważając nowoodkrytych zdolności przywódczych partnera. Jej wczorajsze dąsy całkowicie ustąpiły radosnemu nastrojowi, dość nietypowemu, zdaniem agenta, u przejętych swym losem zaginionych. W miarę oddalania się od drogi maszerująca para zauważała coraz liczniejsze dowody wzajemnego porozumienia. Szli w milczeniu. Śledczy wycinał, co jakiś czas na drzewie znak nożem. Po pewnym czasie sprawdził ich pozycję w stosunku do słońca i stwierdził z ulgą.
- Dzięki Bogu nie zabłądziliśmy i nie kręcimy się w kółko. – Jego towarzyszka odparła tylko cicho, że to nie dzięki Bogu, ale przez zdolności orientacyjne Bootha.
Mimo braku zmęczenia szli coraz wolniej i wciąż wynajdywali powody, by się zatrzymać. Brennan okazała się mistrzynią w tym zakresie. Najpierw ogłaszała postoje by uczcić odnalezienie strumienia i uzupełnienie zapasów wody, potem obserwowała spłoszone czerwone salamandry, jelenie i wszelkiej maści ptactwo. Gdy i te motywy opóźniania marszu zdawały się wyczerpywać, pomysłowa kobieta zaczęła przebąkiwać o swoim entomologicznym zacięciu i konieczności schwytania dla Jacka na pamiątkę długorogiego chrząszcza w pomarańczowe paseczki***. Seeley przyglądał się tym zabiegom z początku ze zniecierpliwieniem, a następnie uśmiechał się pod nosem i zatrzymywał się z każdego, nawet nakrapianego na pomarańczowo powodu.
Słońce wolno ustępowało z pozycji zenitu, gdy były wojskowy zarządził dłuższy postój przy leniwym strumyku. Temperance odetchnęła z ulgą i ochoczo zaczęła zbierać drewno na ognisko, przypominając sobie przy okazji wszystko, co wie na temat rozpalania ognia bez użycia zapałek. Gdy wróciła na okoloną potoczkiem polankę, w szemrzącym zakolu ujrzała odbierający oddech sielski obrazek. Bezgłośnie odłożyła niesione polana i patrzyła urzeczona na swego partnera. Stał tyłem do niej, nachylony nad wodą. Z jego zwilżonych włosów woda kapała na kark i perliła się leniwie, spływając po odsłoniętej skórze aż do obszaru, gdzie czcigodne plecy ustępują pola odzianym w sprane dżinsy dolnym partiom ciała. Nieświadomy, iż jest obserwowany Booth uniósł się, otrzepał niedbale włosy, uniósł do ust pełną krystalicznej wody butelkę i chciwie gasił pragnienie. Kryjąca się w cieniu obserwatorka jak zahipnotyzowana śledziła tor bezwstydnych, lśniących w blasku słońca kropli, podziwiała sylwetkę pijącego wodę mężczyzny, każdy najmniejszy ruch jego mięśni. Z trudem przełknęła ślinę i z goryczą stwierdziła, że tak zbudowanym facetom nie powinno się pozwalać chodzić półnago pod karą więzienia, gdyż ich pojawienie się grozi wybuchem zbiorowej paniki lub zamieszek. W końcu antropolożka zebrała się na odwagę i hałaśliwie wkraczając na polankę stwierdziła, że powinna wziąć broń, by coś upolować na obiad.
- Nic z tego Bones. – Oświadczył agent zakładając podkoszulek. – Broni będziemy używać jedynie w ostateczności, gdyby jakiś niedźwiedź lub przedstawiciel naczelnych był na tyle nierozsądny i próbował nam wyrządzić krzywdę.
- Jak zatem schwytamy coś do jedzenia? Jagody nie są zbyt kaloryczne... – wyraziła swe wątpliwości kobieta, na co Booth machnął jedynie ręką.
- O to się nie martw. Spróbuj rozpalić ognisko i powiedz, czy wolisz na obiad królika, czy rybę.
- Może być ryba. – Powiedziała z uznaniem nowo powołana strażniczka domowego ognia.
Podczas przyrządzania spartańskiego, z uwagi na warunki, posiłku i w czasie jedzenia milczący duet był daleki od rozpaczy nad własnym położeniem, lecz pogrążony w myślach. Booth powrócił do weekendowych rozważań na temat niemożności zrozumienia przez siebie, dlaczego jedynie przy Brennan tracił kontrolę nad własnym ciałem. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzało. Gdyby wtedy, w biurze nie spadł na podłogę ten przeklęty telefon, to pewnie kochaliby się tam, na biurku, mimo obecności za drzwiami Williama i tej rudej... jak jej tam. W tej chwili agentowi pozostawało żałować, że do tego nie doszło, zanim gruntownie nie przemyślał ich sytuacji i nie podjął decyzji, że będzie się od Bones trzymał z daleka dopóki nie stwierdzi, że jej uczucia dla niego są czymś więcej, niż przyjacielskim przywiązaniem, czy przejściowym pragnieniem zmysłów. Zbolały westchnął, bo zaczynał pojmować oficjalne pobudki, jakie doprowadziły do wojny trojańskiej, a nim poznał Brennan, był skłonny uznać za uzasadnione jedynie przyczyny wybuchu wojny futbolowej****.
Antropolożka natomiast zastanawiała się, dlaczego tak na prawdę wyjechała pospiesznie z D.C. i zaryzykowała zrobienie z siebie pośmiewiska na gruncie zawodowym. Obawiała się, że zostając w stolicy będzie błagać Bootha by stał się częścią jej życia... by stał się jej treścią.... To zaś rodziło zagrożenie, że się od niego uzależni. Nie materialnie, ale że on przywiąże ją do siebie swym dotykiem, smakiem, zapachem i poczuciem stabilnego bezpieczeństwa. Bała się podjąć ryzyko utraty samodzielności i woli. Stukrotnie mówiła do siebie, iż nie o to chodzi, lecz w głębi duszy obawiała się, że właśnie o to. Nawet, jeśli ktoś okłamuje się z wprawą godną sekretarza stanu, nie znaczy, że jest wobec siebie uczciwy.
Śledczy uznał, że powinien zaryzykować i spróbować poznać odczucia Tempe, zbadać grunt. Nawet jeśliby miał potem żałować, musi sprawdzić, czy ma szansę... Niech boli, to takie cudowne męczarnie; myślał gorączkowo, by w końcu spytać.
- Bones pamiętasz jak rozmawialiśmy kiedyś o przyczynach pobierania się przez pary, a ty sprowadziłaś je do wywołanej przez hormony euforii?
- Tak, pamiętam. – Odparła szybko kobieta poruszona podjęciem tematu, którym właśnie zaprzątnięty był jej umysł.
- A jakiś czas później – dopytywał się dalej były wojskowy – przyznałaś mi rację, gdy twierdziłem, że możliwe są prawdziwe i trwałe uczucia, nawet, jeśli przeczą one prawom fizyki.
- Owszem. – Kolejny raz potwierdziła pisarka, wrzucając resztki posiłku w ogień. Spojrzała na swojego towarzysza, który patrzył na nią wyczekująco i zachęcał lekkim skinieniem do zwierzeń.
- Nadal uważam – odparła po krótkiej chwili pani naukowiec – że obrączki są dobre dla ptaków.
- Tak... – Przyznał ukrywając rozczarowanie. – Zgadzam się, że się w tej sprawie się ze sobą nie zgadzamy. – Podsumował siląc się na spokój potrzebny w „czysto teoretycznych rozważaniach”. Jej poglądy na temat małżeństwa wydawały się być niewzruszone, ale czyż nie podobnie odnosiła się do miłości, a jednak wydawała się zmieniać zdanie. Kobieta zaś mówiła dalej zrzucając z siebie ciężar.
- Hm... kiedyś myślałam, że miłość jest to mityczny Święty Mikołaj, tyle, że dla większych i „grzeszniejszych” dzieci. Czy coś takiego nie istnieje? – Zapytywała retorycznie wyrażając swe rozterki. - Skoro jest słowo nazywające to uczucie, powinno istnieć też pojęcie, jakie opisuje, lecz ontologiczny dowód istnienia rzeczy opisywanej przez słowa nie jest żadnym dowodem. Czy w ZOO spotykasz chapie, jednorożce i centaury, a zamiast cienia snuje się za tobą twój anioł stróż? – Booth wiedział, że nie powinien jej przerywać, ale podobne argumentowanie mogła prowadzić do końca świata i jeden dzień dłużej, a takim czasem, ani cierpliwością niestety nie dysponował.
- I do jakich doszłaś wniosków? – Zapytał niemal bez tchu przekonany o zbliżającym się nieuniknionym przełomie.
- Ja... – Zaczęła ostrożnie młoda kobieta. - ...ja wbrew braku dowodów wierzę, że może istnieć coś więcej niż dopamina i noradrenalina, bo nie wiem, jak nazwać to co do ciebie czuję, lub to co czuję, że mogłabym jeszcze czuć. – Brennan nie miała odwagi spojrzeć na swojego współtowarzysza, on zaś ze wzruszenia mógł jedynie wpatrywać się w jej ukochane oblicze. Radość, jaka go przepełniała obezwładniła go niemal zupełnie. Ta wspaniała kobieta zaufała mu, stara się mu zaufać walcząc z lękiem – strażnikiem swych obronnych barier.
Przebyli długą drogę, część została jeszcze przed nimi, ale szli w dobrym kierunku i oboje byli tego świadomi. Siedzieli tak w ciszy ciesząc się tym podniosłym momentem. W mieście musieliby mieć pretekst, by się zobaczyć. Tutaj nikt się nie przejmował konwenansami. Słońce chyliło się ku zachodowi, zaczął padać deszcz i zagasił ognisko. Schronili się pod rozłożystym świerkiem. Gdy przestało siąpić Brennan uparła się, że samodzielnie rozpali ogień ponownie, ale nie mogła sobie poradzić, więc z psotnym uśmieszkiem podebrała nabój z broni agenta. Zapadała ciemność i robiło się chłodno, a ona uparcie próbowała rozkręcić, zdecydowany nie oddać jej swej treści, pocisk. Booth zaśmiał się i przytulił do siebie cierpliwą partnerkę, okrył ich kocem i rzekł wtulony w jej wilgotne włosy.
- Widziałem kiedyś podobną scenę w pewnym filmie. – Antropolożka wiedziała, że pożałuje, iż go zapytała, ale była autentycznie ciekawa losu bohaterów tamtego filmu*****.
- Opowiedz. – Poprosiła czując, że nabój zaczął jej się poddawać. Agent zaś z uśmiechem mówił.
- Para pracowników rządowych znalazła się jak my w lesie. Kobieta próbowała rozpalić ogień przy pomocy prochu... zaś mężczyzna wyznał jej, że lepiej by się ogrzał wchodząc z nią nago do śpiwora. – Po tych słowach zaśmiał się tuż przy jej uchu, że poczuła, iż dreszcze wywołane chłodem przestały ją nawiedzać.
- A co ona na to? – Dopytywała się pisarka otwierając nabój i wykorzystując proch do rozniecenia wygasłego żaru.
- Powiedziała, że jeśli w leśnej głuszy znajdzie śpiwór, to mu się poszczęści... no ale ty rozpaliłaś ogień i nie musimy szukać żadnych śpiworów. – Brennan czuła, że mężczyzna nigdy nie oglądał takiego filmu i że sobie z niej żartuje, ale było jej to obojętne. Siedzieli tak wtuleni w siebie. On objął ja mocno, przycisnął usta do jej wciąż wilgotnych włosów. Wyczuli, jak ogarnął ich spokój. Ich serca biły w tym samym mocnym rytmie. Zasypiając Brennan pomyślała, że gdy Booth jest przy niej noc nie wydaje się być taka ciemna. Mężczyzna zaś dumał o tym, że zatracał się już w kobiecych oczach, ale zawsze jakoś udawało mu się odnaleźć drogę powrotną. Tym razem nie czuł potrzeby powrotu. Tak toczyła się ich bez słów rozmowa.
Jako że życie nie szczędzi człowiekowi rozczarowań. Rankiem na śpiącą parę natknął się wywodzący się z lokalnej ludności leśniczy. Grubo ciosany mężczyzna kazał towarzyszącemu mu synowi przytrzymać wyżła, podszedł bliżej do mieszczuchów i zapytał dziwną mieszaniną słów.
- Halo? Nie zgubiliśta się psze państwa? - Wyrwana z ramion Bootha i Morfeusza Bones uśmiechnęła się tylko do niespodziewanych gości i odparła.
- Nie proszę pana. My się właśnie odnaleźliśmy.
- Jak byśta chcieli zadzwonić, to moja leśniczówka jest dwie mile na zachód. – I po tych słowach ruszył w las wraz z synem i szarym wyżłem. Po drodze zaś powiedział do swej latorośli gwoli podsumowania.
- Ludzie z miasta synu, są dziwne.
______________________________________________________________
* Według władz Parku tyle właśnie miśków obecnie kręci się po tamtej okolicy.
** Mt. Mitchell – górka o wysokości bagatela 6684 m n.p.m., czyli ponad dwa i pół razy wyższa niż nasze poczciwe Rysy (2499 m n.p.m.)
*** Nieszczęsny owad zwie się Longhorn Beetle.
**** Jak dobrze pamiętacie Grecy upierają się, że popłynęli do Azji Mniejszej po babeczkę zwaną Heleną Trojańską, i nie chodziło im wcale o splądrowanie wielkiego, możnego grodu, złoża cyny i supremację na ważnych szlakach handlowych. Gdzie tam! Chodziło o kobietę. Natomiast mieszkańcy Salwadoru i Hondurasu w 1969 roku wcale nie bili się o ziemię i walkę z dzikim osadnictwem, ale o rozgrywki piłki nożnej. Szczerze polecam „Wojnę futbolową” Ryszarda Kapuścińskiego... uśmiecham się ilekroć przypomnę sobie jego zapiski w stylu: „Trochę krzyku i hałasu i nie będzie Hondurasu”;)
***** Taki film istnieje, a jest to oczywiście nic innego jak TXF – Odcinek „Detour”. Polecam.
LG- no co ja mogę.....Nie no, nic nie mogę, bo jak zwykle słów mi brak dla Twego iście mistrzowskiego słowa pisanego...
CUDEŃKO!!!!!!!
Twoja równie młoda fanka
Marlen
ZASKOCZENIE !!
Po prostu dziwię się, że jeszcze nie napisałaś fantastycznej powieści.
Założyłabym się, że by się spodobała i podbiła serca przynajmniej moje i twoich fanek !!
Naprawdę pisz, pisz i jeszcze raz pisz !!
Ale obiecaj mi, że kiedyś przeczytam twoją książkę jeśli tylko będziesz miała chęć do napisania jej..
I oczywiście jeśli znajdzie się mądry wydawca.
ołłł bejbe!!! ;DDD
i mówisz, że oni tak bez słów już wszystko wiedzą?
i mają takie zgrane fale mózgowe?
i tak się nie śpieszą do cywilizacj?
i tak im dobrze pod tym smrekiem?
i noc już nie taka ciemna...
i chęć zatracenia się w labiryncie czyichś oczu...
i rozmowy bez słów....
uff,przypomniałam sobie :D
(I nie zapomnę tych chwil radosnych,
Kiedy nie mogąc wydobyć słowa,
Z zapartym tchem patrzyłem Ci w oczy,
Tak trwała nasza bez słów rozmowa)
BOSKIE! B O S K I E!
Oskar, Nobel, Pulicer, Złota Kaczka, Złoty Lew, Nike i hołd piegży!!!
Cieszę się, że nie wyszło źle, choć jak Wiesz kreskę już na tej części postawiłam. A co do pieśniarzy i poetów... czasem sie przydają;)
Bardzo długie i wciągające opowiadanie. Oby kolejne twoje opka były takie fajne jak to.
Hej LG :)
Jak zawsze stanęłaś na wysokości zadania i jak zawsze, dzięki Tobie zleciałam z mojego poczciwego krzesełka xD Poczatek opowiadania już mnie wciągnął xD Nie wspominając o ciekawych rozważaniach Booth'a i tekście na temat wyglądu Bones (a w tym jej odpowiedzi) :) Nie często mam okazję trafić na taką perfekcję wykonanania i talent. Ty masz obie te cechy xD Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy xD
Pzdr:) Wierna fanka, która jest mało cierpliwa xD
Dziękuję za uznanie dla mojej pisaniny. Jako, że nie tworzę taraz zwartego cyklu, a jedynie luźne części uwarunkowane naskoczeniam na mą skromną osobę pomysłu, to nie jestem w stanie określić, kiedy powstanie dalszy ciąg
Serdeczne pozdrowienia od LG
PS Mam wrażenie, że coraz mniej osób zagląda na Z4
widzisz, LG ja przez moją wysoką gorączkę nawet nie skomentowałam Twojego cudeńka, ale co ja mogę powiedzieć, żeby się nie powtarzać ?? nie wiem :D chyba tylko, żebyś pisała tak dalej :))
Ta teraz w ogóle jakaś epidemia grypy panuje u mnie w mieście dużo osób choruje sama ostatni źle się czułam, ale na szczęście mi przeszło.
osobo ukrywająca się pod nickami: LG, LG_LG, Eldżi!
mam propozycję:wydaj swoje opowiadanie w wersji książkowej! będę pierwszą osobą, która je kupi!
Lady :) nie będziesz ani pierwsza ani jedyna, LG ma już tyle propozycji, że nic tylko wybierać temat i pisać :D
:)
Moje wariacje z nickiem były przejściowe. Nie mogliśmy dojść z moderatorami do porozumienia;). Jestem LG i tyle.
To, co tu napisałam było dla mojej i Waszej rozrywki. Gdybyście przeczytały mój tekst pisany z innych powodów, z pewnością nie przypadłby on Wam do gustu... inna stylistyka i tyle.