Konwencja jest trafiona w punkt. "To nie jest..." wdzięcznie uruchamia przecież tradycję "dzienniczka z okresu dojrzewania" - począwszy od obowiązkowego komentarza z offu. Sydney (Lillis),
Zakrwawiona nastolatka biegnie przez miasto nocą, myślisz sobie: "Carrie". Całkiem słusznie zresztą: "To nie jest OK" opowiada w końcu o perypetiach małomiasteczkowej dziewczyny, która jest szkolnym odludkiem i która odkrywa że (być może) posiada telekinetyczne zdolności. Kulminacja całej historii ma zresztą miejsce podczas licealnego balu na sali gimnastycznej. Bingo.
Co jednak ciekawe, pierwsze ujęcie serialu Jonathana Entwistle’a i Christy Hall odsyła chyba bardziej do "Carrie" z 2013 roku niż do klasyka De Palmy: jest zatem powtórzeniem powtórzenia. Co więcej - wbrew pozorom - nie przygotowuje ono żadnego twistu. Wręcz przeciwnie. Kiedy serial zaczyna się, sugerując pewien kierunek dla historii, myślisz sobie, że to za łatwe - cytat musi być zmyłką, historia musi pójść w zupełnie innym kierunku, niż się wydaje. Tymczasem - niespodzianka: idzie właśnie w tym. Spiralę cytatów skręcono tu tak bardzo, że aż zaczyna się prostować: zaskoczeniem jest brak zaskoczenia. I o dziwo, jest to w sumie ok.
To po części efekt strategii produkcyjnej Netfliksa, która odzwierciedla sposób funkcjonowania serwisu: wszystko podporządkowane jest tu koncepcji "jeśli lubisz X, pewnie spodoba ci się również Y". W efekcie duża część oryginalnych produkcji platformy stanowi po prostu "coś w stylu czegoś". Nie inaczej jest i teraz - z tym, że powoli wkraczamy na kolejny poziom referencji. Taki, w którym Netflix nie kręci czegoś w stylu "Goonies" (czyli "Stranger Things"), tylko coś w stylu… "Stranger Things".
Tym bardziej, że przepis działa, a konwencja jest trafiona w punkt. "...OK" wdzięcznie uruchamia przecież tradycję "dzienniczka z okresu dojrzewania" - począwszy od obowiązkowego komentarza z offu. Komentarza, który może i bywa tu narracyjną protezą, ale który nadaje opowieści intymny, momentalnie wciągający ton i który jest przynajmniej fabularnie uwarunkowany: główna bohaterka, Sydney (Lillis), zaczyna bowiem prowadzić pamiętnik za radą szkolnej pani psycholog. I ma o czym pisać: nie dość, że ojciec nie żyje, matka jest "trudna", liceum nieprzyjazne, a jedyna przyjaciółka znalazła sobie chłopaka, to jeszcze dziewczyna odkrywa, że posiada supermoce. Chyba że tylko jej się wydaje.
Nie jest to nic, czego byśmy dotychczas nie widzieli, ale Entwistle i spółka dziergają z tych elementów wdzięczną metaforę burzliwego okresu dorastania. A przy tym zgrabnie lawirują między tonacjami dramatu i komedii. Kiedy nastoletnie wyboje brane są na serio, ciekawie wybrzmiewa na przykład wątek relacji Sydney z matką (Kathleen Rose Perkins): kobiety okopują się na skrajnych pozycjach, nie dostrzegając, że łączy ich wspólne cierpienie. Momenty przekuwania balonu powagi bywają równie udane. Scena, w której Sydney zdradza koledze z sąsiedztwa, Stanleyowi (Oleff), swój prawdziwy "mroczny sekret" (krosty na udach!), dowodzi, że czasem wystarczy zdrowy dystans i poczucie humoru.
Mniej przekonuje wątek seksualnego przebudzenia Sydney, bo niektóre kluczowe fakty wychodzą na jaw zbyt późno, by serial zdążył je przetrawić. Taki zabieg może ma sens jako obraz nastoletniej konfuzji i portret dziewczyny zaskakiwanej nawet przez swoje własne uczucia. Wątek zawisa jednak w sferze niedomówień, nieco zbyt bezpiecznie i zbyt pruderyjnie. Co nie znaczy, że twórcy nie potrafią sprytnie przełamywać obyczajowych stereotypów. Przyjaciółka Sidney, Dina (Sofia Bryant), zauważa więc, że "cofnęła feminizm o 100 lat", po tym, jak jej zmysłowe prężenie się w celu odwrócenia uwagi spełza na niczym, kiedy okazuje się, że "ofiara" jest nieczułym na kobiece wdzięki gejem. Sama Sidney z kolei stawia na głowie genderową hierarchię wyzwisk, kiedy sama regularnie karci siebie słowami "I’m such a dick".
I choć nie ma ucieczki przed gatunkowym, licealnym typażem (tu wrażliwa szkolna outsiderka, tam antypatyczny licealny osiłek) to aktorzy i tak kreują sympatyczne, pełnokrwiste postacie. Lillis po raz kolejny okazuje się wdzięcznym awatarem niewinności wystawionej na zakusy mroku, jest przekonująca zarówno w momentach geekowej niezręczności, jak i w atakach młodzieńczego gniewu. Oleff w roli Stanleya tymczasem bezbłędnie równoważy wrażliwość i błazeństwo, tworząc postać, która chwyta się obciachu i robi z niego tarczę ochronną przed światem. Mniej spełniona jest postać Diny, która - choć niezwykle ważna w życiu Sidney - dostaje dużo mniej czasu ekranowego niż Stanley.
Ów "brak czasu" wynika zapewne z faktu, że mimo serialowej formuły "To nie jest OK" może pochwalić się zgrabnym, czyściutkim metrażem. To nie lada zaleta na tle licznych produkcji, które cierpią na 13-odcinkowy przesyt. Siedem dwudziestominutowych rozdziałów "...OK" ogląda się zaś gładko, w zasadzie na jednym tchu, jak dłuższy film. Wciąż jest to jednak serial o wyraźnej epizodycznej strukturze, do tego wykorzystujący zalety takiej formy. Mamy więc cały odcinek spędzony w "kozie" (na wzór wspomnianego "Klubu winowajców") albo pojedyncze odcinki rozgrywające się podczas domówki czy licealnego balu (na wzór tysięcy innych filmów).
Serialowość "To nie jest OK" boli więc w zasadzie tylko w jednym miejscu, już-już na samiutkim końcu, kiedy zamiast puenty dostajemy (SPOILER) cliffhanger, a wraz z nim nieodparte wrażenie, że obejrzeliśmy tylko część większej opowieści. To wciąż jednak lepszy układ niż w przypadku poprzedniego projektu Entwistle’a. Przecież "The End of the F***ing World" spełnił się i zamknął już w pierwszym sezonie, z góry skazując na porażkę kolejne. "To nie jest OK" tymczasem zostawia nas z poczuciem dobrego niedosytu. Takiego, który sprawia, że ewentualny drugi sezon przyjmiemy z otwartymi ramionami.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu