"
Zabójczy numer" w reżyserii
Paula McGuigana zwraca na siebie uwagę przede wszystkim gwiazdorska obsadą. Jednak jak wiadomo to nie gwarancja sukcesu. Już nie raz kilku świetnych aktorów zagrało wspólnie w słabym filmie, czego przykładami są chociażby "
Ocean's Twelve" czy "
Genialny klan" (to moja subiektywna opinia). Powodem tego jest głównie brak pomysłu na wykorzystanie ich w naprawdę ciekawych rolach. Twórcy "
Zabójczego numeru" nie popełnili tego błędu. Każda ze sław ma tu swoje miejsce i oryginalną postać do odegrania. Jest to jedna z licznych zalet tej produkcji. Kolejną z nich jest intrygująca fabuła: Slevin Kelevra (
Josh Hartnett) jadąc do swojego kumpla Nicka zostaje napadnięty i obrabowany. Będąc na miejscu, mimo nie zamkniętych drzwi, nie zastaje nikogo w domu. Poznaje natomiast jego sąsiadkę Lindsey (
Lucy Liu). Zaraz po jej wyjściu odwiedzają go dwaj mafiozi i biorąc Slevina ze właściciela mieszkania, zabierają go do Szefa (
Morgan Freeman). Okazuje się, że Slevin, czyli Nick, wisi Szefowi pieniądze i albo je odda, albo wypełni pewne zlecenie. Sprawy jeszcze bardziej się komplikują gdy kilka godzin później przywódca drugiej mafii - Shlomo (
Ben Kingsley), największy wróg Szefa, również upomina się o pieniądze. Teraz Slevin jest na celowniku obu leaderów rządzących miastem. Czy jednak fakty rzeczywiście są takie, jakimi się wydają? Mimo że fabuła bynajmniej nie jest zabawna, większa część filmu utrzymywana jest w komediowym, lekko zakręconym stylu "ala
Tarantino". Charakterystyczne dialogi, nie do końca chronologicznie poukładane sceny i przede wszystkim ironiczne przedstawienie wydarzeń, które zwykle traktowane są jako dramatyczne. To główne podobieństwa do rodzaju, można powiedzieć, komedii gangsterskich, zapoczątkowanego przez
Quentina. Późniejszymi jego przykładami są np. "
Dorwać małego" czy "
Be cool", których nastrój jest bardzo podobny do tego w "
Zabójczym numerze", chociaż pod innymi względami są od niego gorsze. Najlepszym przykładem wspomnianej już ironii jest karykaturalne przedstawienie porachunków mafii: dwóch przywódców wrogich gangów mieszka w identycznych twierdzach, umieszczonych naprzeciwko siebie w takiej odległości, że niemal patrzą na siebie z okien z groźnymi minami. Na widok tej sceny uśmiech sam pojawia się na twarzy. Jednak aby nie było tak miło i przyjemnie, po jakimś czasie wszystko co komiczne odchodzi na dalszy plan i na z lekka zdezorientowanego widza spada cała seria zupełnie niespodziewanych zdarzeń. Teraz dramatyzm rośnie, aż do równie zaskakującego zakończenia. I to właśnie cała kwintesencja "
Zabójczego numeru" - najpierw dobrze się bawimy, a potem z zapartym tchem obserwujemy rozwój wydarzeń. Pod tym względem jest to prawdziwy majstersztyk. Nie będzie chyba zaskoczeniem jeśli powiem, że gra aktorska była znakomita.
Josh Hartnett był bardzo wiarygodny w obu "wcieleniach" Slevina,
Morgan Freeman pokazał niezwykłą klasę zwłaszcza w końcówce,
Bruce Willis był jak zawsze bezbłędny w roli twardziela, tym razem płatnego zabójcy Goodkata, a i
Ben Kingsley nie zawiódł oczekiwań. Ale największym zaskoczeniem była
Lucy Liu, która wyjątkowo nie zagrała bezwzględnej zabójczyni, ale szaloną dziewczyną z sąsiedztwa szukającą przygody, i muszę przyznać, że spodobała mi się w tej roli. "
Zabójczy numer" to niemal perfekcyjnie przemyślany kryminał, ironiczna komedia i wciągający film sensacyjny, czyli mieszanka, którą ogląda się z ciekawością, pytając: co oni jeszcze wymyślą? Nie jest może arcydziełem, ale dzięki oryginalności i nieprzewidywalności jest filmem, który naprawdę warto zobaczyć.