Trudno powiedzieć, cóż jest takiego w obrazach Wernera Herzoga, że mimo banalności poruszanego tematu (co się odnosi również do "Wodaabe"), mają w sobie zawsze coś na wskroś oryginalnego i
Trudno powiedzieć, cóż jest takiego w obrazach Wernera Herzoga, że mimo banalności poruszanego tematu (co się odnosi również do "Wodaabe"), mają w sobie zawsze coś na wskroś oryginalnego i wyróżniającego, dzięki czemu przechodzą do historii kina. Nie inaczej jest i w tym przypadku, choć może księgowanie tegoż dokumentu na honorowym miejscu annałów kinematografii jest posunięciem nieco na wyrost.
"Wodaabe" to skromny, telewizyjny dokument opowiadający o plemieniu saharyjskich nomadów - pasterzy, których proste życie zależy głównie od kaprysów natury. Herzog prezentuje nam koczowników zmagających się na co dzień z morderczą, czteroletnią susza, którzy nie tracą nadziei, mimo rozpaczliwej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Zwierzęta stanowiące o ich statusie materialnym i będące zarazem jedynym źródłem ich utrzymania w większości wyginęły. Kamera reżysera Fitzcarraldo rejestruje egzystencję pasterzy przybiera wymiary wymuszonej wegetacji pod rozpalonymi promieniami afrykańskiego słońca.
Pomimo głodu i skrajnej nędzy członkowie plemienia nie załamują się i starają się żyć zgodnie z tradycją. Nie mając możliwości zmiany klimatu, w jakim przyszło im żyć, przemieszczają się w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. A w międzyczasie z entuzjazmem i zaangażowaniem przygotowują się do corocznego... konkursu piękności. Konkursu skrajnie nietypowego zresztą, bo w tym konkursie to mężczyźni muszą stawać na głowie, aby przypodobać się potencjalnym wybrankom, które spędzą później z nimi noc, a może nawet całe życie.
Kultura odmienna od naszej została tutaj pokazana w całej pełni, z typowym dla reżysera, wręcz dziecinnym zainteresowaniem i przymrużeniem oka zarazem. Niemiec przygląda się pasterzom przy ich czynnościach z wnikliwością i fascynacją, która niemal dorównuje ich zainteresowaniu jego kamerą, którą większość z nich ma okazję zobaczyć pierwszy raz w życiu.
Stoicki spokój, refleksja i wrażliwość, które to Herzog obficie przelewał na taśmę tak w poprzednich, jak i późniejszych dziełach, towarzyszy nam od pierwszej do ostatniej minuty seansu. To nie jest kolejny, sztampowy dokument National Geographic o tubylcach z drugiego końca świata, nakręcony według sztywnego schematu, bez polotu i zmontowany w sam raz, aby dopasować się do wymagań znudzonego odbiorcy. To mały, skromny, ale niepowtarzalny wehikuł, którym niemiecki reżyser przenosi nas do kolejnego, wydawałoby się zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca na naszym globie, którego istnienia i bogactwa nawet nie moglibyśmy sobie wyobrazić.