Van Groeningen oferuje nam ciekawe połączenie: muzyka bluegrass nie jest w końcu pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy, kiedy myślimy o Belgii. Wszechobecność utrzymanych w tym stylu
Opowiadając nam w swoim filmie tragiczną historię miłosną, reżyser Felix Van Groeningen obficie posiłkuje się muzyką. Rozbujani pulsującym z ekranu rytmem i emocjonalnie rozbrojeni rzewnymi melodiami z łatwością przełykamy już-nie-tak-lekkostrawną pigułę topornych schematów fabularnych. To film potężny siłą nagich uczuć, które udzielają się widzom i rozbrajają ich do łez. Czystość tych emocji zawarta jest jednak raczej w dźwiękach, jakie wydobywają ze swoich instrumentów bohaterowie, niż w samym fabularnym koncepcie.
Nie ulega wątpliwości, że Van Groeningen oferuje nam ciekawe połączenie: muzyka bluegrass nie jest w końcu pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy, kiedy myślimy o Belgii. Wszechobecność utrzymanych w tym stylu piosenek wynika z faktu, że głównymi bohaterami są muzykujący kochankowie. Elise (Veerle Baetens) i Didier (Johan Heldenbergh) to para, którą połączyła właśnie miłość do dźwięków. Reżyser, przeskakując w czasie, odkrywa przed nami kolejne etapy ich związku: od przypadkowego flirtu przez pierwsze beztroskie miesiące wspólnego życia po narodziny córeczki, Maybelle. Podobnie jak Derek Cianfrance w "Blue Valentine", Van Groeningen najpierw pokazuje nam pobojowisko związku – tutaj dodatkowo sponiewieranego poważną chorobą dziecka. Dopiero potem autor cofa się do niewinnych czasów, gdy żaden problem nie zaprzątał jeszcze głów bohaterów.
Taka fatalistyczna (a)chronologia to oczywiście chwyt godny czystego melodramatu. Gatunkowa kanwa historii nie jest jednak widoczna przez dużą część filmu. Skutecznie przykrywa ją autentyzm buntowniczych, "alternatywnych" bohaterów. Ich wiarygodność to w dużej mierze zasługa pary pierwszoplanowych aktorów; szczerych, odważnych w gospodarowaniu fizycznością, nie bojących się pokazywać w chwilach słabości czy śmieszności. "W kręgu miłości" mogło być – kolejnym po filmie Cianfrance'a – "dorosłym" wariantem melodramatu, ubierającym kliszową historię o wzlocie i upadku wielkiej miłości w ciała zwyczajnych, niedoskonałych bohaterów.
Ale Van Groeningen niepotrzebnie dopowiada ideowe zaplecze swojej historii. Pojawiają się tu co prawda tropy z potencjałem: przede wszystkim motyw ambiwalentnego stosunku do USA. Didier poświęca swoje życie graniu muzyki, która powstawała przecież w obozach zasiedlających Nowy Świat osadników, z drugiej strony jednak pomstuje na decyzje rządu Stanów Zjednoczonych. Zakochany w kulturze Ameryki nie może pogodzić się z jej polityką. Ale to ciągle mało dla Van Groeningena. Reżyser nadaje więc konfliktowi między bohaterami wymiar potyczki światopoglądowej. Niestety, przy okazji w ruch idą stereotypy płciowe: mężczyzna to ten pragmatyczny i logiczny, a kobieta – ta niezrozumiała, irracjonalna.
Dlatego "W kręgu miłości" jest najmocniejszy właśnie tam, gdzie twórcy powstrzymują się od nachalnego werbalizowania i pozwalają przemówić piosenkom. Fakt, sterowane przez muzyczne kadencje porywy odbiorczych emocji to niemal odruchy bezwarunkowe. Uderzenie młotkiem w kolano wyzwala mimowolną reakcję – podobnie jest z muzyką, która działa na nas na poziomie fizycznym, niemal przedświadomym. Ale te bluegrassowe songi są naprawdę niezłe. Może film Van Groeningena to telenowelowy wyciskacz łez o tragicznych kochankach i umierającym dziecku. Ale soundtracki telenowel są z reguły dużo słabsze.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu