Recenzja filmu

Raj: wiara (2012)
Ulrich Seidl
Maria Hofstätter
Nabil Saleh

Tylko nadziei brak...

Ulrich Seidl to obecnie, obok Michaela Hanekego, najwybitniejszy przedstawiciel austriackiego kina. A przynajmniej jeden z najbardziej rozpoznawalnych, chociaż paradoksalnie nie w swoim kraju (w
Ulrich Seidl to obecnie, obok Michaela Hanekego, najwybitniejszy przedstawiciel austriackiego kina. A przynajmniej jeden z najbardziej rozpoznawalnych, chociaż paradoksalnie nie w swoim kraju (w momencie pisania tych słów film "Miłość", pierwsze ogniwo trylogii "Raj", nie miał jeszcze austriackiej premiery (!)). Każdy jego film to niewygodny, analityczny portret rodzimego społeczeństwa. Mogę sobie wyobrazić, że niezbyt przyjemnie jest oglądać siebie w cynicznym, boleśnie prawdziwym zwierciadle. A Seidl nie przebiera w środkach w wyciąganiu demonów tkwiących w rodakach. Konsekwentny w swym ascetycznym stylu, przypatruje się Austriakom chłodnym, badawczym okiem. Nieruchomym i przenikającym jak stukot obcasów bohaterki "Raj: Wiara", o którym to filmie można już mówić, że to jak dotąd najlepsze dzieło w jego dorobku.

Fantastycznie zagrana przez Marię Hofstätter bohaterka (a przy okazji imienniczka) "Raj: Wiara" od momentu wypadku męża, po którym stał się kaleką, całe swoje życie podporządkowała Bogu. Wolne chwile wykorzystuje na wyjazdy na przedmieścia, w trakcie których z figurką Matki Bożej puka do drzwi domów imigrantów, rodzin patologicznych, alkoholików, dziwaków, zachęcając ich do przyjęcia lub odnowienia wiary katolickiej. Powrót męża po latach zachwieje pozorną równowagą jej życia.

Bohaterowie obrazów Ulricha Seidla z czasem stają się dla widza przezroczyści. I nadzy. Choć nigdy jednocześnie, Seidl bowiem jako jeden z niewielu współczesnych artystów potrafi przeprowadzić autentyczną filmową wiwisekcję. Tak było w debiutanckich "Upałach" (2001) i głośnym "Import/Export" (2007), który dodatkowo opatrzył społecznym komentarzem o jednej z chorób cywilizacyjnych – wędrówkach ludności za chlebem ze Wschodu na Zachód i vice versa (ten motyw powraca także w "Wierze").

Lejtmotywem "Raj: Wiara" jest postawa Marii. A to - skrajna dewocja, w pełni korzystająca z dychotomii tkwiącej w swojej definicji. Wędrówki po wiedeńskich mieszkaniach, spotkania z gronem podobnych jej teistów, rytualne samobiczowanie trącą fanatyzmem. Z drugiej strony szczerość bijąca z jej twarzy, radość w oczach, gdy spogląda na krucyfiks lub portret Chrystusa nie mają w sobie obłudy i tej pejoratywnej strony dewocji. Sparaliżowany mąż początkowo stara się dotrzeć do niej subtelnościami, z czasem pozbywając się skrupułów. W końcu orientuje się, że ma rywala i zaczyna go zwalczać. Maria Chrystusa traktuje bowiem nie tylko jak Boga, ostoję czy nawet przyjaciela, ale partnera. Kocha Jezusa bezwarunkową, w najmniejszym stopniu platoniczną miłością, której kulminacją jest z gruntu obrazoburcza i jednocześnie sięgająca arcymistrzostwa "scena łóżkowa".

"Raj: Wiara" przywołuje na myśl dokument "Jezu, Ty wiesz" (2003), w którym Seidl podglądał tête-à-tête ludzi z Bogiem, widza stawiając w roli spowiednika. Dzięki charakterystycznemu sobie cynizmowi nadał tamtemu filmowi namiastkę spowiedzi ironicznej i uwierającej umiarkowanie. W "Wierze" natomiast to on jest Bogiem. On stawia przed Marią nowe wyzwania, poddaje ją próbom. Testuje jej wiarę. Ale i wiarę widza. Lecz nie tę w sensie teologicznym, a wiarę w obraz filmowy. "Raj: Wiara" to dzieło kompletne, ale ekstremalnie wręcz wymagające. Seidl częstuje nas wszystkim tym, czego mogliśmy już doświadczyć przy okazji jego filmów. Nie znam innego twórcy, który w tak dosadny, a jednocześnie wyważony sposób wykorzystywałby do swych filmowych celów (samo)upokarzanie człowieka. Austriak jest w tym nieprzejednany. I mistrzowski. Seidl wdziera się w intymność Marii o wiele intensywniej niż w życie tytułowych "Modelek" ze swojego dokumentu z 1999 roku. Pozwala nam do maksymalnej granicy sycić się jej najbardziej osobistymi dylematami, refleksjami, odczuciami. Nie broni uśmiechnąć się z pewnej naiwności w jej całkowitym oddaniu, by za chwilę spoliczkować jej krańcowym upodleniem. Jest w swojej wizji bezwzględny, ale nie pokazuje niczego, co nie miałoby miejsca w realnym świecie. Świadomość ta przygniata jeszcze mocniej niż sam film.

Trylogię "Raj" zamknie ostatnia część, "Nadzieja". Czy pośród wszystkich wybitnych obrazów Ulricha Seidla okaże się ona arcydziełem? Czas pokaże. Wiem jednak na pewno, że to właśnie nadziei nie sposób dostrzec w kinie Seidla. Jego filmy są wampiryczne – wysysają z widza owo poczucie, prezentując radykalnie mroczną stronę ludzkiej osobowości. Seidl nie daje nadziei ani oglądającym jego filmy, ani ich bohaterom. Jego bezkompromisowość wydaje się pełnym uzasadnieniem dla określania go mianem mistrza i artysty sztuki filmowej.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Raj: wiara
Potrzebowałam paru dni, by ochłonąć po seansie najnowszego filmu Ulricha Seidla. Zaraz po projekcji... czytaj więcej