Recenzja filmu

Ocaleni (2019)
Tom Waller
Jim Warny
Erik Brown

Fakty i akty

Zamiast opowiadać swoją historię kinowo, zamiast podpowiadać obrazem ciągi przyczynowo-skutkowe, reżyser woli raz na jakiś czas postawić przed kamerą parę reporterów, którzy serwują nam ciąg
Fakty i akty
"Film oparto na faktach" – głosi napis otwierający "Ocalonych". Ale zaraz dowiadujemy się, że "niektóre fakty zostały zmienione dla ekranowego efektu". No i dobrze: wiadomo, że kino oparte na faktach nie jest z tymi faktami tożsame. Nawet jeśli – tak jak w przypadku "Ocalonych" – film w zasadzie ociera się o rekonstrukcję, a w rolach głównych występują prawdziwi uczestnicy wydarzeń. Wspomniane zmiany "dla ekranowego efektu" nie są więc niczym nietypowym, wręcz przeciwnie: są czymś koniecznym, by ująć tę prawdę w ramy dwugodzinnego seansu. Sęk w tym, że fakty, na jakich oparto "Ocalonych", są fascynujące, a efekt ekranowy – już niekoniecznie.


Oto dwunastu chłopców z tajskiej drużyny piłkarskiej – wraz z trenerem – zostaje uwięzionych w olbrzymiej jaskini Tham Luang. Od świata dzieli ich ciągnący się kilometrami labirynt podziemnych tuneli, które zostały zalane po przejściu monsunu. Historia wydarzyła się w 2018, było o niej głośno w mediach, a polski tytuł filmu w zasadzie zdradza zakończenie, więc można chyba napisać, że nie obyło się bez zakrojonej na międzynarodową skalę spektakularnej akcji ratunkowej. Proste: życie napisało scenariusz o ludziach, którzy pięknie łączą siły, by pokonać przeciwności losu. Wydawać by się mogło, że wystarczy tylko go sfilmować. 

Stojący za kamerą Tom Waller idzie tropem Paula Greengrassa i stawia na surową, paradokumentalną estetykę. "Ocaleni" z grubsza przypominają – zarówno konstrukcyjnie, jak i realizacyjnie – "Lot 93". Waller kreuje polifoniczny spektakl spiętrzających się zależności, prowadzi nas za rękę od klocka domino do klocka domino. Cały numer takiego kina polega na przepisaniu chaosu rzeczywistości na precyzyjną dramaturgiczną strukturę targającą naszymi emocjami i sprawiającą, że nerwowo obgryzamy paznokcie w oczekiwaniu, co dalej (nawet jeśli wiemy, co dalej). "Ocaleni" przynoszą jednak ciąg rzetelnie zainscenizowanych faktów, które nijak nie układają się w spektakl.  

Problemów jest kilka. Po pierwsze: filmowi w zasadzie brakuje bohatera. Waller podejmuje dziwną decyzję, by zlekceważyć punkt widzenia uwięzionych w jaskini chłopców: pokazuje ich bardzo sporadycznie, nie dając nam szansy, by poczuć ich strach czy zobaczyć w nich pełnoprawne osoby, a nie tylko anonimową grupę. Z tłumu przelatujących przez ekran ratowników wyróżniają się zaś w zasadzie tylko dwie postacie, grane zresztą przez swoje pierwowzory: specjalista od pomp i irlandzki nurek. Pierwszy jednak szybko usuwa się na trzeci plan, drugi natomiast pojawia się dopiero w połowie filmu. Zresztą Waller i tak nie stara się scenariuszowo zdynamizować tych bohaterów. Ewidentnie liczy, że przemówi przez nich sama prawda – i że to wystarczy. Ale taka jest właśnie różnica między rzeczywistością a kinem: "sama prawda" potrzebuje nieraz wsparcia owego "ekranowego efektu".


Reżyser oczywiście stara się intensyfikować nasze doznania. Swoją robotę robi ścieżka dźwiękowa łącząca (dość stereotypowo, choć skutecznie) nerwowy orkiestrowy puls z lirycznymi orientalnymi brzmieniami. Napięcie ma też potęgować klaustrofobiczna ciasnota kadrów, gęstość montażowych sklejek, wrażenie wyścigu z czasem – zbyt często jednak sprowadza się to do roztrzęsionej kamery filmującej nieprzeniknioną ciemność, w której błyskają latarki. Mówiąc prościej: na ekranie dominuje efekt "nic nie widać". Tutaj wkracza oczywiście nieprzerwany potok ekspozycji: dialogi w zasadzie sprowadzają się do podawania kolejnych danych (stanu wody, ilości tlenu, procentów szans), czyli do tłumaczenia nam, na co patrzymy. Ale bez pogłębionych "ludzkich" konfliktów, bez wyrazistych bohaterów szybko zmienia się to w biały szum. 
 
 "Ocaleni" zatem jedynie sygnalizują ciekawe wątki. Mamy tu na przykład motyw biurokratycznej machiny, która utrudnia akcję ratunkową: rząd Tajlandii traktuje sprawę wizerunkowo i początkowo nie życzy sobie pomocy obcokrajowców czy nawet zwykłych obywateli. Do tego z ekranu bije kontrast między lokalnymi wierzeniami a międzynarodowym know-how: podczas gdy do pomocy uwięzionym zaprzęgnięte zostają narzędzia rozumu, wiedza i technologia, lokalny szaman odprawia rytualne modły. 

Waller jednak nie idzie tropem tych obserwacji, po prostu umieszcza je w scenariuszu, a potem w kadrze; nie reżyseruje. Zamiast opowiadać swoją historię kinowo, zamiast podpowiadać obrazem ciągi przyczynowo-skutkowe, woli raz na jakiś czas postawić przed kamerą parę reporterów, którzy serwują nam wiązankę składających się na fabułę informacji. Ale fakty można przeczytać sobie w internecie, do kina chodzimy zaś po coś więcej. Niestety, bywa tak, że dwie godziny w ciemnej sali przegrywają z pięcioma minutami na Wikipedii. Prawda czasu, prawda ekranu.  
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?