Historia grupy żołnierzy zwerbowanych do wykonania misji niemożliwej na terytorium wroga automatycznie budzi skojarzenia z kanonem kina wojennej przygody: "Parszywą dwunastką", "Działami
Spokojnie, babcia muzyki pop jest bezpieczna. Chodzi o Madonnę z Brugii – marmurową rzeźbę wykutą przez Michała Anioła w XVI wieku. Renesansowe cudo podzieliło los tysięcy arcydzieł, które w trakcie II wojny światowej zostały skradzione prawowitym właścicielom przez nazistów. Odzyskania zagrabionych artefaktów podjęli się tak zwani Monuments Men – amerykańskie komando złożone w większości z historyków, konserwatorów i pasjonatów sztuki. To właśnie o nich opowiada nowy film George'a Clooneya.
Obsada "Obrońców skarbów" świeci się od hollywoodzkich gwiazd. Jest to jednak światło odbite, bowiem niemal wszyscy grają tu według dobrze znanego publiczności klucza. Wąsaty Clooney jeszcze raz jest zatroskanym kondycją wszechświata dżentelmenem, który nawet na wojennym froncie wygląda jak model Armaniego. Damon gra moralnie nieskazitelnego ojca i męża, Dujardin – szarmanckiego Fhancuza, a Murray – samotnika i smutasa chowającego się za maską cynicznego wesołka. Jedna Cate Blanchett jako kolaborantka z przymusu i uwodzicielka z wyboru nie idzie po linii najmniejszego oporu. Inna sprawa, że – jak przystało na aktorskiego kameleona – nigdy nie dała się wepchnąć do szufladki z określonym typem ról.
Historia grupy żołnierzy zwerbowanych do wykonania misji niemożliwej na terytorium wroga automatycznie budzi skojarzenia z kanonem kina wojennej przygody: "Parszywą dwunastką", "Działami Navarony" czy "Tylko dla orłów". W porównaniu z wymienionymi tytułami "Obrońcy skarbów" wydają się jednak tylko pustą imitacją. W przeciwieństwie chociażby do Tarantino i jego "Bękartów wojny" Clooney nie rozpycha się w skostniałej konwencji. Bierze ją taką, jaka jest. Staroświecki sznyt filmu może się podobać, ale tylko do czasu, gdy odkryjemy, że nie idzie on w parze z zajmującą fabułą. Brakuje tu mocnego kośćca dramaturgicznego, który połączyłby w całość porozrzucane na różnych frontach epizody. Co z tego, że wiele z nich broni się w pojedynkę (przygody Goodmana i Dujardina, a także Murraya i Balabana), skoro razem tworzą bezładną zbieraninę. Z takim oddziałem Clooney nie wygra raczej wojny o względy widza.
To wszystko jednak – że się tak kolokwialnie wyrażę – pikuś w porównaniu z potokami patosu wylewającego się z każdego zakamarka ekranu. Podniosłe przemowy? Są. Wymachiwanie gwieździstym sztandarem? Jest. Gloryfikacja dzielnych amerykańskich chłopców ratujących dziedzictwo kulturowe Europy? Odhaczona! Chwilami odnosiłem wręcz wrażenie, że oglądam nowe dzieło Spielberga albo Baya, a nie Clooneya, który do tej pory jako reżyser słynął przecież ze zdrowego rozsądku. Na konferencji prasowej po premierze w Berlinie gwiazdor przyznał, że po gorzkich "Idach marcowych" chciał nakręcić film krzepiący jak cukier. Na moje oko przesłodził.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu