Nie ma co ukrywać – gatunek, jakim jest komedia kryminalna, umarł w polskim kinie ładnych kilka lat temu, kiedy to jej najwybitniejszy przedstawiciel Juliusz Machulski drastycznie obniżył loty.
Nie ma co ukrywać – gatunek, jakim jest komedia kryminalna, umarł w polskim kinie ładnych kilka lat temu, kiedy to jej najwybitniejszy przedstawiciel Juliusz Machulski drastycznie obniżył loty. Takie produkcje jak Ambassada czy Volta, nawet nie umywają się do legendarnych klasyków polskiego kina, jakimi z pewnością są "Vabank" czy "Vinci". Ten niekorzystny trend zdecydował się przełamać Maciej Kawalski. Młody twórca, dla którego był to pełnometrażowy debiut. Trzeba przyznać, że pomysł miał niesamowicie oryginalny. Żaden twórca do tej pory, nie wpadł na koncepcję, zrobienia komedii, w której występuje łącznie blisko 20 postaci historycznych, które tak naprawdę w żaden sposób nie są ze sobą historycznie powiązane. Mamy tutaj wybitnych pisarzy, malarzy, poetów, kompozytorów czy polityków, a miejscem akcji są Tatry, ponad 100 lat temu. Potencjał, by stworzyć coś naprawdę dużego, mając takie pole manewru i tak wspaniałą obsadę w osobach gwiazd, jak Marcin Dorociński, Tomasz Kot czy Andrzej Seweryn był ogromny. Tym bardziej szkoda, że na koniec projekt popadł w klasyczną ostatnio w tego typu przedsięwzięciach przeciętność i tylko częściowo wykorzystał swoje możliwości.
Jesteśmy w Zakopanem, roku 1914. U Witkacego (Marcin Dorociński) odbywa się suto zakrapiana impreza, w której uczestniczą oprócz niego Tadeusz Żeleński (Tomasz Kot), Joseph Conrad (Andrzej Seweryn) i Bronisław Malinowski (Wojciech Mecwaldowski). Cała czwórka budzi się rano, nie mając pojęcia, co wydarzyło się ostatniej nocy. Wkrótce orientują się, że ktoś ich okradł ze sporej sumy pieniędzy, a prawdziwym szokiem jest odkrycie w domu trupa, który jest łudzący podobny do Żeleńskiego.
Sama koncepcja jest świetna. Kilkanaście postaci historycznych z różnymi ambicjami i charakterami, zostaje osadzonych w jednym miejscu i czasie. Mieszają się między sobą wątki artystów, a także m.in wątki polityczne i rywalizacje między choćby ugrupowaniami Piłsudzkiego (Michał Czarnecki) i Lenina (Jacek Koman). Świetnym pomysłem jest również wybranie Tatr, na główną lokację tej historii. Wypada to wszystko bardzo malowniczo i praktycznie. Twórcy w ten sposób uniknęli zbędnych problemów ze scenografią i kolejnych wydatków.
Wielkim atutem tego filmu są aktorzy. Każdy z nich prezentuje znakomity poziom i świetnie się bawi w swojej roli. Marcin Dorociński kradnie praktycznie każdą scenę, brawurowo wcielając się w postać nadpobudliwego i agresywnego artysty, przekonanego o swojej artystycznej wyższości. Jego kompletnym przeciwieństwem jest Żeleński, grany przez Tomasza Kota. Spokojny, wycofany, niepchający się na afisz. Panowie stanowią dla siebie idealną przeciwwagę. Kompletnie inny typ bohatera przypada Andrzejowi Sewerynowi, który również dostosowuje się do poziomu partnerów. Jego Joseph Conrad to doświadczony artysta i mentor po przejściach, najbardziej racjonalny spośród całego towarzystwa. Na tych kreacjach traci niestety Wojciech Mecwaldowski, który zostaje nieco stłamszony przez pozostałą trójkę. Drugi plan raczej dostosowuje się poziomem. Warto docenić zwłaszcza Sebastiana Stankiewicza i Łukasza Simlata, którzy moim zdaniem dali filmowi najwięcej, spośród drugoplanowych postaci.
Co do humoru, to reżyser nie sili się na nic wysublimowanego. Dominuje prosty, przaśny humor i sytuacyjne żarty. Jest sporo groteski. Głównym oparciem są tutaj aktorzy, grający bez przerwy na 100% i podkreślający swoim zachowaniem komizm danych sceny. Część z tych gagów wypada naprawdę dobrze, z czego widz ma autentyczną frajdę, część niestety traci, przez błędy reżysera.
Problemy zaczynają się od scenariusza. Maciejowi Kawalskiemu ewidentnie zabrakło doświadczenia. Niektóre wątki w pewnym momencie się strasznie ze sobą plączą. Powstaje bałagan, nad którym reżyser nie jest w stanie zapanować. Do listy wad trzeba również dopisać absurd, jaki pojawia się w wielu scenach. Kawalski świetnie zaczyna i do pewnego momentu bardzo sprawnie prowadzi historię, jednak z biegiem czasu film robi się coraz bardziej nużący, a sam finał jest zwyczajnie przydługi.
Pretensje do głównego twórcy można również mieć za brak kreatywności i niewykorzystanie potencjału poszczególnych postaci. Mamy tutaj przecież jednych z najwybitniejszych Polaków w swoich dziedzinach artystycznych i naukowych, o których po seansie nie wiemy praktycznie nic. Nie wiemy, kim byli, co tworzyli i dlaczego są tak istotni dla ówczesnego środowiska. Nie ma żadnego znaczenia dla fabuły czy główny bohater nazywa się Tadeusz Żeleński czy Jan Kowalski. Ich imiona i nazwiska są w zasadzie tylko ciekawostkami, które nie mają większego znaczenia. Wyjątek stanowią tylko Piłsudzki i Lenin. Pod tym względem reżyser kompletnie zawiódł i nawet nie spróbował wyciągnąć czegoś więcej z możliwości, jakie dawały tego typu postacie.
"Niebezpieczni dżentelmeni" są filmem przeciętny. Momentami zabawnym, momentami chaotycznym i źle poprowadzonym. Są też filmem niewykorzystanej szansy. Twórca zaczął od świetnej koncepcji, której nie zdołał poprzeć wykonaniem. Zabrakło doświadczenia i kreatywności. Jest to jednak coś nowego. Coś, co warto obejrzeć, choćby tylko dla aktorów, którzy tutaj występują. Oby pojawiało się więcej tego typu projektów z nieco lepszym wykonaniem.