Gordy, udomowiony szympans i bohater telewizyjnego show, niespodziewanie wpada w szał, masakrując na wizji dziecięcą gwiazdkę familijnych produkcji. Na samotnym ranczu rodzeństwo Haywoodów próbuje kontynuować rodzinną tradycję hodowli koni. Właściciel małego parku rozrywki przekonuje swoich gości, że nawiązał kontakt z pozaziemską cywilizacją. Te trzy pozornie niepowiązane wątki splata w swoim trzecim już filmie
Jordan Peele, śmiało czerpiąc przy tym z dorobku horroru, kina sci-fi i westernu.
Reżyser "
Uciekaj" i "
To my" dał się dotychczas poznać nie tylko jako twórca doskonale zaznajomiony z tradycją kina grozy, ale także jako artysta żywo zainteresowany tematami nierówności społecznych i amerykańskiej historii. Obecne w jego poprzednich produkcjach wątki polityczne sprawiły, że przylgnęła do niego łatka ideowca, którego twórczość należy czytać jako komentarz do współczesnej Ameryki.
Peele nie odnajduje się jednak w tej ciasnej szufladce, gorzko pytając, dlaczego krytycy "nie pozwalają mu po prostu zrobić filmu". Na "
Nie!" możemy więc patrzeć jak na próbę przełamania impasu i zaznaczenia swojej pozycji jako filmowca o szerokich horyzontach.
Wprowadzenie do centralnego dla fabuły wątku hodowców koni każe jednak sądzić, że będzie to typowa dla
Peele’a historia oscylująca wokół tematyki traumy i wykluczenia. Interes Haywoodów reklamowany jest bowiem jako "prowadzony wyłącznie przez czarnoskórych hodowców". Po śmierci ojca Otis Junior (
Daniel Kaluuya) i Emerald (
Keke Palmer) przejmują rodzinny biznes, starając się nie zaprzepaścić dorobku kilku pokoleń. Niestety, z miernym skutkiem.
OJ doskonale radzi sobie ze zwierzętami, z ludźmi natomiast nie dogaduje się wcale – w efekcie wytwórnia filmowa, która regularnie korzystała z usług Haywood Hollywood Horses, zrywa intratny kontrakt. Em, przebojowa i otwarta, przeciwieństwo brata, nie ma problemu z nawiązywaniem kontaktów w branży, jednak wywiązywanie się z obowiązków nie idzie jej najlepiej. Utrata rancza staje się coraz bardziej realna. W międzyczasie w okolicach farmy zaczyna dochodzić do paranormalnych zjawisk, które rodzeństwo postanawia wykorzystać do uratowania majątku ojca.
"
Nie!", podobnie jak poprzednie produkcje
Peele’a, przynależy przede wszystkim do imaginarium kina grozy. W okolicach Agua Dulce pojawia się obca forma życia ewidentnie niezainteresowana pokojową koegzystencją z mieszkańcami doliny. Nieznani przybysze, niczym spielbergowski rekin, ukrywają się przed ludzkim spojrzeniem, budząc przerażenie swoją niewidoczną, lecz silnie wyczuwaną obecnością. Tak jak znany ze "
Szczęk" drapieżnik krążył pod powierzchnią wody, tak tutaj statek kosmiczny zawisł tuż nad warstwą gęstych chmur. Akcja filmu rozkręca się dość powoli, żeby nie powiedzieć ospale – życie na odizolowanym ranczu biegnie specyficznym rytmem; tym jednak większe zaskoczenie, gdy dochodzi do konfrontacji z obcym.
Peele przeciwstawia kosmicznemu drapieżcy zapomnianego bohatera Amerykańskiego Zachodu. Bystre oko kinomana od razu dostrzeże pojawiający się za plecami Otisa plakat "
Czarnego kowboja"
Sidney’a Poitier. W całej produkcji aż roi się zresztą od nawiązań do historii kina (od studium ruchu
Eadwearda Muybridge'a z końcówki XIX wieku po "
Króla Skorpiona" z
Dwayne'em Johnsonem), jednak widniejąca w tle figura jeźdźca zmienia kurs filmu w kierunku westernu, który zatriumfuje w finale dzieła. "
Nie!" pozostaje przede wszystkim horrorem, ale to przecież także klasyczna narracja o mieszkańcach rancza, którzy muszą zmierzyć się z przybywającym z zewnątrz zagrożeniem.
Kalifornijskie plenery, w których kręcono film, przywodzą na myśl najpiękniejsze kadry klasycznego Hollywood – krajobrazy pustyni takie, jakimi malowali je
John Ford,
Howard Hawks,
John Huston.
Peele odnosi się więc do historii kina również w sferze wizualnej, przypominając o czasach, gdy kino kształtowało zbiorową wyobraźnię. Jednocześnie reżyser zdaje się zadawać pytanie, czy obrazy wciąż mogą nas oczarowywać, czy spektakl znaczy dla nas więcej niż rzeczywistość. Jego bohaterowie są bowiem w stanie poświęcić dla widowiska to, co najcenniejsze.
Ricky "Jupe" Park (
Steven Yeun), właściciel parku rozrywki, angażuje do pracy przy kowbojskim show całą swoją rodzinę. Gdy światła na arenie gasną, zaszywa się w swoim biurze i powraca wspomnieniami do dnia, gdy jego partnerka z planu została okaleczona przez wściekłe zwierzę. Em zaniedbuje rodzinne obowiązki, próbując rozwinąć własną karierę aktorską. Angel (
Brandon Perea), pracownik sklepu z elektroniką, obsesyjnie podgląda, co dzieje się na ziemi Haywoodów. Antlers Holst (
Michael Wincott), operator i fotograf, przekracza kolejne granice w poszukiwaniu najlepszego ujęcia. Wszyscy pragną wielkiego widowiska, a film nie bez powodu rozpoczyna się cytatem z Księgi Nahuma: "I rzucę na ciebie obrzydliwości, i zelżę ciebie, i wystawię cię na widowisko".
Spektakl, na który zaprasza
Peele, to mieszanka grozy, obrzydzenia, absurdu i szaleństwa. Jego bohaterowie, tak jak treser z "Ballady o drapieżnej bestii", zaglądają prosto w paszczę lwa ku uciesze gawiedzi. Reżyser zamienia gabinet luster z "
To my" na arenę prowincjonalnego parku rozrywki, gdzie wykorzystując popularne konwencje gatunkowe, mami i zwodzi swoich widzów. Film jednym się spodoba, innym niekoniecznie, ale zdecydowanie nie jest tym, czego mogliśmy się spodziewać po nazwisku reżysera.