Film rozpada się na dwie osobne opowieści. Z jednej strony jest konwencja "młodzieżowa": z gitarową ścieżką dźwiękową i realizatorskimi ornamentami (przyszły chłopak Neny pojawia się po raz
"Drużyna A" czy "MacGyver"? Bush czy Gorbaczow? Wypalić za jednym posiedzeniem paczkę fajek czy zjeść dwadzieścia kanapek pod rząd? Podobnymi pytaniami przerzucają się tytułowa Nena oraz jej chłopak: para zbuntowanych nastolatków mieszkających w Holandii 1989 roku tuż przy niemieckiej granicy. Taka gra w "albo-albo" bardzo im przystoi. Okres dojrzewania to przecież czas sprzyjający manichejskim podziałom i wzniosłym, romantyczno-anarchicznym gestom. Geograficzna bliskość Niemiec również gra tu rolę: bohaterka uczy się w szkole o "Sturm und Drang", czyta "Cierpienia młodego Wertera" i poznaje smak germańskiego romantyzmu. Ale "Nena" nie jest zwykłą opowieścią o nastoletnim buncie; wręcz przeciwnie. To historia o niemożności zbuntowania się, o buncie kapitulującym wobec silniejszej instancji.
Nena (Abbey Hoes) to piątkowa uczennica, ale z żyłką łobuziary. Skórzana kurtka, koszulka Ramones, chłopak z nastroszonymi niebieskimi włosami. Dziewczyna pozuje na młodą punkówę, bez żenady szokuje dorosłych opowieściami o gwałcących się delfinach czy dziarsko pokazuje środkowy palec policjantowi. Reżyserka Saskia Diesing przełamuje jednak konwencję filmu o niedolach dojrzewania, wprowadzając wątek chorego ojca bohaterki. Martin (Uwe Ochsenknecht) to paraplegik. Sparaliżowany i przykuty do wózka rozważa samobójstwo, odbierając swojej córce monopol na czarne myśli i egzystencjalne turbulencje, jaki zwykle przysługuje nastolatkom. Dynamika międzypokoleniowa w filmie Diesing zostaje więc postawiona na głowie. Wystarczy powiedzieć, że scenę pierwszego razu Neny autorka montuje na przemian z migawkami żmudnej pielęgnacji niepełnosprawnego ciała Martina.
To intrygujący punkt wyjścia. Młodzieżowy bunt z całymi jego burzycielskimi zapędami jest przecież wyrazem witalności – nawet jeśli pcha nastolatków w kierunku autodestrukcyjnych zachowań. Cóż, na tym polega testowanie granic. Problem Neny wynika jednak z faktu, że jej rozpychanie się zostaje brutalnie zrekontekstualizowane. Bo nic, co robią małoletnie punkówy, nie ma w sobie transgresyjnego wymiaru równego prawdziwemu dotknięciu śmierci. Nena nie może po prostu, po gówniarsku, zanegować ojca – bo mogłaby go niechcący popchnąć w ramiona śmierci. Właśnie z tego napięcia biorą się najciekawsze momenty filmu Diesing. Na przykład scena, w której Nena zaprzęga wspomnianą zabawę w "albo-albo" do wyciągnięcia z ojca wyznania, jak chciałby umrzeć. Pistolet, podcięcie żył, skok z mostu, pociąg? – do wyboru, do koloru.
Ale choć ów dysonans między dwiema fabularnymi nitkami jest zamierzony, to reżyserka nie zawsze potrafi wygrać ten rozdźwięk na swoją korzyść. W efekcie film rozpada się na dwie osobne opowieści. Z jednej strony jest konwencja "młodzieżowa": z gitarową ścieżką dźwiękową i realizatorskimi ornamentami (przyszły chłopak Neny pojawia się po raz pierwszy w stylowym zwolnionym tempie). Z drugiej zaś konwencja "problemowa": poważna (choć nie stroniąca od elementów komediowych) medytacja nad zasadnością samobójstwa i eutanazji. Do tego dochodzi jeszcze pobieżnie – i w zasadzie niepotrzebnie – zarysowane tło polityczne. Płynące z radia wiadomości o uchodźcach z NRD mają zapewne wzmacniać metaforę "burzy i naporu", podkreślać analogię przejść Neny z okresem romantyzmu. Robią to jednak w mało przekonujący sposób. "Nena" pozostawia nas więc z intrygującymi pytaniami, ale też z niedosytem. Bo można było zapytać ciekawiej.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu