Recenzja filmu

Hellboy: Wzgórza nawiedzonych (2024)
Brian Taylor
Jack Kesy
Jefferson White

Diabelski dom cz. IV

Reżyser ma kłopot z zaaranżowaniem choćby jednej interesującej sceny, zupełnie jakby szył z niczego i nie miał kreatywnego pomysłu na zaadaptowanie intrygującego, pełnego mroku i tajemnicy tekstu
Diabelski dom cz. IV
"Żył w Appalachach gość, żarłoczny dość", można by rzec, parafrazując słowa Romana Kostrzewskiego z zespołu Kat, nieodżałowanego bytomskiego piewcy okultyzmu i apologety Micińskiego. Niczym przybysz z cytowanej piosenki, złowrogi Lichwiarz z "Hellboya: Wzgórz nawiedzonych" obiecał raj tym, którzy oddadzą mu duszę. Tyle że na ekranie nad ludzkością czuwa właśnie diabeł z piekielnych czeluści, Hellboy – ostateczny dowód na to, że wychowanie ważniejsze jest niż geny. Zrodzony z czystej potrzeby czynienia zła, aby pod znakiem swastyki zniewolić świat, wyrósł jednak na jego zbawiciela. Stąd konflikt tragiczny tej postaci, jej inherentny strach przed własnym ja, świadomość tykającej w jego sercu bomby, rozdarcie między piekielną naturą a kompasem moralnym nieustannie i twardo wskazującym dobro.


Ale film Briana Taylora oszczędza nam zarówno historii narodzin Hellboya (na szczęście), jego osobistych rozterek (niestety), jak i, no cóż, realizacyjnej jakości, do jakiej przywykliśmy. Produkcji "Hellboy: Wzgórza nawiedzonych" bliżej bowiem do fanowskiego projektu kręconego za grosze po osiedlowych lasach niż do profesjonalnej adaptacji wyjątkowego przecież komiksu – nawet jeśli twórcy (nieudolnie) próbują to zamaskować. Bo trzeba przyznać, że operator dwoi się i troi, chcąc ukryć niski budżet i scenograficzne niedoróbki przy pomocy chłodnego filtra, rybiego oka albo sztuczek z ostrością obrazu. Minimalistyczne i rzadkie efekty cyfrowe ewidentnie nie są jednak – jak usiłuje się nas przekonać – świadomie podjętą decyzją artystyczną podyktowaną chęcią powrotu do ery analogowej, ale wynikiem braku kasy. Ba, Jack Kesy wygląda w roli tytułowej jak Hellboy z dyskontu; nie ma ani charyzmy Rona Perlmana, ani pretensjonalnej arogancji Davida Harboura.


Wywiedziona z komiksu Mike'a Mignoli fabuła zrywa ze spektakularnymi intrygami znanymi z poprzednich prób ekranizacji serii o Hellboyu. Tam nieodmiennie opowiadano o zagrożeniach na skalę całej planety. Tutaj mamy do czynienia z jedną z setek nadnaturalno-kryminalnych spraw, jakie na przestrzeni dekad rozwiązuje niewesoły diabeł z sąsiedztwa. Transportujący niebezpiecznego pająka przez Appalachy pociąg rozbija się na kompletnym pustkowiu. Podróżują nim: monstrum, Hellboy i jego nieopierzona jeszcze koleżanka z Biura Badań Paranormalnych i Obrony, Bobbie Jo Song (Adeline Rudolph). Mamy lata pięćdziesiąte i okolicę, gdzie cywilizacja jeszcze nie dotarła – trzeba na gwałt szukać stacjonarnego telefonu. Szybko jednak okazuje się, że na stojące pośród gór trzy chaty na krzyż połasił się niejaki Lichwiarz, demoniczna istota, która poluje na dusze tych, którym nie układa się życie.


Hellboy, oczywiście, zna jedno rozwiązanie: strzelać i bić z pokaźnej piąchy to dla niego istny egzorcyzm; tak kanalizuje swoją piekielną energię, pozbywając się z powierzchni Ziemi wszystkiego, co zagraża ludziom. Tyle że tutaj zwykle zajmuje się gadaniem, marudzeniem i paleniem. Taylor ma kłopot z zaaranżowaniem choćby jednej interesującej sceny, zupełnie jakby szył z niczego i nie miał kreatywnego pomysłu na zaadaptowanie intrygującego, pełnego mroku i tajemnicy tekstu (czy rysunków) autorstwa Mignoli. Wyjściowo miała to być próba powrotu do korzeni i zaprezentowanie sprawy małej skali, co chwali się na poziomie koncepcji. Ale wykonanie kuleje: dobrymi chęciami twórców faktycznie dałoby się wybrukować piekło. Taylor chciał przehandlować akcję na horror, stopniowanie napięcia jednak mu nie wychodzi, bo podbija je najczęściej natrętnym komentarzem muzycznym, który interpretuje zdarzenia z pensjonarską egzaltacją. Prędko okazuje się, że nienajgorszy początek to jedyne, co "Hellboy: Wzgórza Nawiedzonych" ma do zaoferowania. To kino klasy wątpliwej – i to takie, które nie daje frajdy.

Niewykluczone, że klęska – artystyczna i komercyjna – filmu Taylora na długo pogrzebie pomysły na kolejne filmowe adaptacje "Hellboya". Niekoniecznie musi to być jednak informacja niepożądana i tragiczna. Przeciwnie. Niewykluczone, że komiksy Mignoli po prostu nie nadają się do łatwego przełożenia na ekran i powinny pozostać wyłącznie tym, czym są. Oszczędzi nam to czasu.
1 10
Moja ocena:
3
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?