Wyspa Isla Nublar zaprasza powtórnie i wita w najlepszym parku rozrywki, wyjątkowym zoo, gdzie na żywo można podziwiać prehistoryczne gady. Szeroko otwarta buzia i dreszcze na plecach – to zwiedzający mają zagwarantowane. W "
Jurassic World" jest bowiem, jak na filmowy (czwarty już) sequel przystało, wszystkiego więcej. I dinozaurów, i statystów, i samej akcji. Niestety, więcej jest też logicznych dziur, w związku z czym poza zadowoleniem w kilku momentach odczuje się zażenowanie.
Wielu malkontentów spodziewało się filmowego "koszmarku". Argumentów i dowodów na poparcie tegoż przypuszczenia nie brakowało. Reżyser
Colin Trevorrow był za pan brat z kinem niszowym ("
Na własne ryzyko"), a "
Jurassic World" to jego pierwsze zderzenie z obrazem za duże pieniądze. Aż czworo scenarzystów i ciągłe poprawki w tekście. Żadnej postaci ze starej obsadowej gwardii. Jedynie producent wykonawczy
Steven Spielberg – twórca znakomitego "
Parku Jurajskiego" dawał nadzieję na coś, co da się oglądać. No i oficjalny trailer wstydu nie przyniósł.
Po dwugodzinnym seansie już wiadomo. Film się zwróci, bo sprawdza się i jako wakacyjno-letni hit dla niewymagającego, szukającego rozrywki kinomana, i jako sentymentalna podróż do przeszłości. Ta druga zaleta to ukłon w stronę dorosłych fanów, którzy dekady temu siedząc w mniejszych kinowych salach (czasy, kiedy multipleksy nie przejęły jeszcze władzy nad portfelami widzów) lub domowym zaciszu na odtwarzaczu VHS zostali zaatakowani i ogłuszeni przez potężnego T-Rexa. Dla nich przygotowano drobne nawiązania do dzieła
Spielberga, m.in. koszulka jednego z pracowników ze słynnym logo czy ukryte w dżungli dżipy. Również muzyka to połączenie tematycznej klasyki
Johna Williamsa ze świeżymi, niezłymi kompozycjami
Michaela Giacchino (laureata Oscara za animowany "
Odlot").
Linia fabularna jest zbliżona. Po ponad dwudziestu latach od nieprzyjemnych wydarzeń z pierwszej części na tej samej wyspie działa park, ale zdecydowanie bardziej nowoczesny. Zwiększono budżet i atrakcje (jeżdżenie w futurystycznych kulach między dinozaurami oraz możliwość dosiadania niektórych). Jednak tysiące turystów zaczyna się nieco nudzić, traktując dinozaury niczym słonie. Nic dziwnego, że rudowłosa pani kierownik Claire Dearing (
Bryce Dallas Howard) – typowa zapięta pod szyję służbistka, dla której ważniejszy od losu podopiecznych jest roczny zysk z biletów (odniesienie do producentów z Hollywood nieprzypadkowe) – wpada wraz z naukowcami na idealny pomysł: "połączmy geny paru gatunków i stwórzmy drapieżną hybrydę, którą nazwiemy Indominus Rex" (nazwa to i królewska, i łatwa do zapamiętania). A jak wiemy (oni nie do końca), igranie z matką naturą zwykle źle się kończy – mały błąd i szybko można stracić kontrolę.
No i systemy zabezpieczeń szlag trafia. Superinteligentny Indominus biega po całym terenie, będąc zagrożeniem dla ludzi, a chamski wojskowy Vic Hoskins (
Vincent D’Onofrio) zaciera ręce, że wreszcie nadejdzie jego moment, by pokazać, kto tu tak naprawdę rządzi. Claire nie dość, że musi podjąć decyzję o ewakuacji, to jeszcze martwi się o zagubionych siostrzeńców. I gdyby nie Owen Grady (
Chris Pratt), miejscowy treser raptorów (!) i żołnierz, byłoby z nią i resztą bohaterów krucho (staliby się daniem głównym). Zresztą Grady w wykonaniu świetnego
Pratta (Star- Lord ze "
Strażników Galaktyki") to następca doktora Alana Granta o cechach Indiany Jonesa i aparycji twardziela o gołębim sercu. To on sprawi, że przymknie się oko na serwowane z ekranu bzdury (uciekać przed dinozaurem w butach na wysokich obcasach – przepis na przetrwanie), a film dostarczy co najmniej dobrej zabawy.
"
Jurassic World" to niedorastająca do "pazura" oryginałowi z początku lat 90. produkcja i ewidentny skok na kasę; to prawda. Reżyser nie do końca wiedział, czy jego dzieło pójdzie w kierunku familijnej przygodówki (trochę przeszkadza zbyt jaskrawa i ciepła kolorystyka), czy raczej krwawego thrillera (zaskoczeniem były niektóre brutalne sceny, mimo obniżonej kategorii wiekowej), w którym człowiek staje się zwierzyną łowną, a dinozaur przybiera ludzkie znamiona. Ale jednocześnie nie sposób nazwać ten film tylko odgrzewanym, niestrawnym pulpetem. Jest najlepszy spośród trzech kontynuacji – zarówno w formie (montaż, kilka kreatywnych ujęć i porządne CGI), jak i w treści (sytuacja odwrotna niż z "
Indianą Jonesem i Królestwem Kryształowej Czaszki"). Kolejne tegoroczne bazowanie na znanej marce i utartych kliszach, choć już nie tak wychwalane, jak nowa odsłona "
Mad Maxa", uznaję za udane.