Arthur Fleck oczekuje na rozprawę sądową, będąc osadzonym w więzieniu dla obłąkanych w Arkham. Tam też poznaje swoją miłość – Harleen Quinzel, która pomaga mu przezwyciężyć samotność i odnaleźć prawdziwe „ja”.
Równo po pięciu latach od premiery i niespodziewanego sukcesu „Jokera” do polskich kin ponownie zawitał na ekranach Joaquin Phoenix tym razem wraz z Lady Gagą u boku. Todd Phillips, tworząc drugą część, chciał stworzyć coś innego, co pokaże coś nowego i tak oto zdecydował się bardzo odważnie na… musical. Czy „Joker: Folie à deux” sprostał wielkim oczekiwaniom czy jednak porwał się z motyką na słońce?
Niestety to ten drugi scenariusz się spełnił. Niestety, gdyż sam pomysł, żeby dokonać dekonstrukcji natury chorego psychicznie bohatera, pozostawionego samego sobie za pomocą muzycznych scen tańczonych jest intrygujący i to mało powiedziane. Jednak tu jest to sprowadzone do wrzucenia co 5 min sceny śpiewanej, która zupełnie nic nie daje, ale o tym później.
Przed wszystkim bolączką filmu jest to, że jest o niczym. Todd Philips nie ma żadnego pomysłu o czym i jak chce opowiedzieć i tylko mówi, żeby mówić. Przez pierwszą połowę oglądamy Arthura snującego się po więzieniu, a przez drugą oglądamy go siedzącego w sądzie. I tyle. Twórcy ewidentnie chcieli pójść w dylemat czy jest jakaś granica między Arthurem Fleckiem a Jokerem. Postać stricte Jokera jest prowadzona właśnie przez sceny śpiewane oraz przez drugą główną bohaterkę – Harley. Tylko, że nasz bohater w żaden sposób nie jest budowany. Nie wiemy czy faktycznie jest wewnątrz rozdarty. Która ze stron (jeśli są) jest u niego dominująca? Czy jest ta granica, a jeśli tak to gdzie ona leży? Nie jest to nam w ogóle pokazane. Nie ma tu żadnej głębi. Wiemy tyle samo co po obejrzeniu „Jokera” z 2019. Natomiast relacja z Harley jest zbędna szczerze mówiąc, tak jak sama bohaterka. Nic ta postać nie wnosi. Ona nawet nie jest punktem zapalnym do rozwoju fabuły. Mogło by jej równie dobrze nie być. Dostalibyśmy taki sam film, z takim samym wydźwiękiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież jest element zakochania się Harley w wyimaginowanej, wyidealizowanej wersji Jokera. I tak, tylko że my nie wiemy jaka jest prawdziwa wersja Arthura Flecka, więc to ponownie nie ma sensu. Philips tym tylko i wyłącznie obdziera postać z Jokera z jego tajemniczości zbudowanej w pierwszym filmie.
Przez film przemawia nuda. Każdy wątek, wydarzenie, które może być zalążkiem czegoś ciekawego, jest spłycane i zaszufladkowane w najbardziej oklepane klisze. Najpierw z filmów więziennych a potem z dramatów sądowych. Kiedy mamy wywiad z psychologiem, Joker nic nie mówi – siedzi. Kiedy mamy wywiad w telewizji Joker jest tym samym kim był w pierwszej części. Wspomniana cała relacja z Harley. W końcu dochodzimy do teoretycznie kulminacji – sali sądowej. Tam, gdzie cała akcja ma się zacząć. Tylko że to już połowa filmu za nami, a my nie mamy nawet odrobiny zbudowanego napięcia. Joker w filmie o nim samym jest nam zupełnie obojętny. Do tego dostajemy sceny sądowe, na których zupełnie nic się nie dzieje. Puste frazesy, najbardziej płytkie przesłuchania świadków. Te dialogi są w stylu nagrania na maturze z języka angielskiego.
O kim innym można by było zrobić mroczny musical, który miałby zgłębiać jego naturę, jeśli nie o szaleńcy takim jakim jest Joker. O socjopacie, nihiliście ubierającym się w jaskrawe kolory, będąc przy tym „wiecznie uśmiechniętym”. Sceny śpiewane w musicalach mają dwa zadania. Stworzyć przepiękne widowisko, od którego nie będziemy mogli oderwać wzroku, albo budować i pchać dalej historię, tworząc przy tym charakterystykę bohaterów. W przypadku dzieła Philipsa nie są ani tym, ani tym. Te sceny nic nie wnoszą ani do historii, ani do postaci. One nie pchają opowieści dalej, one są jej przerywnikami. Wszystkie praktycznie kluczą wokół tego samego tematu przewodniego. Mamy ciągle w głowie „już to słyszałem” . Z całym szacunkiem do aktorstwa Joaquina Phoenixa, ale do śpiewania przynajmniej w tym wydaniu się nie nadaje. Tak, dobrze się słucha głosu Lady Gagi. Dla jej fanów to będzie gratka usłyszeć i zobaczyć ją ponownie na wielkim ekranie, ale to tyle. Te sceny są o tym samym, ale i wyglądają tak samo. Tam nie ma choreografii, w większości przypadków bohaterowie snują się po scenie i to tyle. Tam nie ma tego szaleństwa, energii czy też tajemniczości - czegoś co porwie widzów. Już w pierwszej części mieliśmy elementy taneczne, teledyskowe, które miały właśnie tę energię, której oczekiwalibyśmy po postaci jaką jest Joker. Żeby być fair jest parę ładnych ujęć czy scenografii, ale ich wykorzystanie je totalnie po chwili zabija.
Joaquin Phoenix swoim fenomenalnym performancem poniósł „Jokera” z 2019 na wyżyny. Wszelkie niedociągnięcia, które w nim były, Phoenix je wszystkie zakrył, tworząc przy tym postać kompletną. Człowieka chorego psychicznie, skrzywdzonego przez społeczeństwo, mającego w sobie żal i gniew, ale też niepokój i strach. Czy tutaj też uratował produkcje? No nie. Jest dobry, nie podlega to dyskusji. Phoenix jest po prostu dobrym aktorem, ale tu tak naprawdę nie ma jak tego pokazać. Jak wspomniałem w scenach śpiewanych radzi sobie średnio, a w pozostałych nie pokazuje nic nowego, czego nie widzieliśmy w pierwszej części. Po co tworzyć kolejny film, w którym pokazuje się to samo. Jeśli chodzi o Lady Gagę, to jej wybór tu pasuje, jej aparycja, styl, możliwości wokalne. Na papierze to wygląda dobrze, a co dostajemy? No i tu jest problem, bo trudno ocenić aktorstwo, kiedy aktor dosłownie nie ma co grać. Nie było źle. Jako plus można wspomnieć solidny występ doświadczonego Brendana Gleesona jako strażnika więziennego, który wprowadzał trochę koloru.
Trudno coś napisać o filmie, który jest o niczym, który nic sobą nie reprezentuje. Pomysł intrygujący, ale zakopany przez scenariusz i reżyserie. „Joker: Folie à deux” był zupełnie nikomu niepotrzebny.