ESB - "Empire Strikes Back", już na sam dźwięk tej nazwy milionom kinomanów miękną kolana. Po spektakularnym sukcesie "Nowej nadziei" było wręcz oczywiste, że powstanie dalszy ciąg historii z
ESB - "Empire Strikes Back", już na sam dźwięk tej nazwy milionom kinomanów miękną kolana. Po spektakularnym sukcesie "Nowej nadziei" było wręcz oczywiste, że powstanie dalszy ciąg historii z odległej galaktyki, zwłaszcza że Lucas miał już więcej niż zarys scenariusza. Wydawało się niewiarygodne, żeby cokolwiek mogło przebić pierwszy epizod gwiezdnej sagi, ale tym razem producenci aż się zabijali, żeby mieć choć skromny udział w nowym projekcie i było przynajmniej wiadomo, że będzie można go zrobić według odwiecznej zasady robienia sequeli - "więcej, lepiej, głośniej". Pożądany przez miliony film ukazał się trzy lata po "Nowej nadziei" i choć nie waliły na niego aż takie tłumy (widziało go "zaledwie" niecałe trzysta milionów widzów), to dla tych, którzy go widzieli, jedno mogło być pewne - to nie jest film na miarę poprzedniej części, to jest film, który nie tylko w odległej galaktyce zmienia wszystko. Jest to film, który szokuje, porusza i który przebija wszystkie najśmielsze wyobrażenia fanów. Kluczem do tego była jedna postać, jeden bohater, esencja zła i być może najlepszy dubbing wszech czasów (nie wspominając o genialnym motywie muzycznym) - Darth Vader, "człowiek", bez którego nie byłoby niczego. Jak sobie bowiem w ogóle wyobrazić jakikolwiek film, a tym bardziej wielką produkcję, bez czarnego charakteru, kogoś, kto przeraża a jednocześnie fascynuje, odpycha a przyciąga, straszy a wzrusza. Vader właśnie tym jest, to już nawet nie jest człowiek, to bezduszna, "pokręcona i zła" maszyna, która ma tylko jeden cel - niszczyć. Idealny sługus Imperium, którego boją się już pewnie nie tylko podwładni, ale i przełożeni. A jednocześnie to kiedyś był człowiek i za odrażającą, owadzią maską kryją się ludzkie oczy. Przez moment nawet widzimy jego resztki, ale całościowo Vader pozostaje wręcz "pomnikiem" tego, co zło może z ludzi zrobić. Jednocześnie mimo knowań Dartha i pojawiającego się zaledwie na chwilę Imperatora, rebelianci nie zamierzają rezygnować z walki o republikę. Po fenomenalnie pokazanej (i szczególnie efektownej na wielkim ekranie) bitwie na Hoth zostają jednak rozbici i muszą uciekać. A główny bohater, Luke, udaje się na Dagobah, gdzie u Yody, byłego mistrza Obi-Wana (tak, tak, Lucas o tym zapomniał) doskonali się w sztuce Jedi. I choć zielony stworek wielokrotnie ostrzega go przed Ciemną Stroną, jest to jednak niczym w porównaniu z legendarną sceną we wnętrzu Bespin (planety Landa). Wymowę tej sceny można rozumieć dosłownie, ale można też metaforycznie - choć wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni, w każdym z nas są zalążki zła, którym łatwiej jest ulec, niż je zwalczyć, dużo łatwiej. W "Imperium kontratakuje" nie tylko ciężkość fabuły uległa zmianie, zmienił się właściwie cały świat. Nie ma tu już beztroskich bezkresów Tattoine. W tej części nawet baza rebeliantów na Hoth jest jakaś chłodna, a reszta scenografii jest jeszcze bardziej ponura. Choć nie brak takich sekwencji jak lot Sokołem przez galaktykę to najbardziej zapadają w pamięć całkowicie inne miejsca - duszne i bagniste Dagobah i Bespin - na zewnątrz palone słońcem, a wewnątrz ciemne i jakieś martwe, klaustrofobiczne niemal jak wcześniejszy o rok "Obcy". Zmienili się również bohaterowie, dojrzeli, a sam dramat (krytycy powinni szaleć z zachwytu) rozgrywa się wśród paru zaledwie bohaterów, wśród których liczba "kosmicznych stworków" ograniczona jest do minimum. Ale nie po rozmiarze sądzić tego jedynego. Mistrz Yoda (w genialnym wykonaniu Franka Oza) jest może mały ciałem, ale za to wielki duchem (i potrafi podnieść X-Winga), a jego pełne mądrości, choć pozornie banalne kwestie stały się kultowe, jak i sama postać. Yoda (broń Boże Joda) jest też jedną z niewielu postaci, która potrafi rozładować ciężką atmosferę "podziwiania" potęgi Ciemnej Strony szczyptą humoru. A potęga ta pokazana jest w sposób, którego współcześni filmowcy mogą tylko pozazdrościć. W filmie, mimo iż mamy wielkie sekwencje walk, trupów i przemocy jest zaskakująco niewiele, a mimo to nie ma wrażenia sztuczności (poza sceną torturowania Hana, która przez zbytnią "cukierkowość" traci cały realizm), a "Imperial March" oczywiście rządzi. Na koniec chciałbym jeszcze tylko powiedzieć, że nie jest to pierwsza rola Sir Aleca Guinnessa jako ducha, grał już bowiem takiego w "Opowieści wigilijnej". I choć Guinness jak zawsze jest genialny, to jego charakteryzatorzy powinni się rumienić ze wstydu, bowiem w "Powrocie Jedi" widać wyraźnie, że się postarzał, co duchom zdarzać się chyba nie powinno.