Kto ufa ludowej mądrości instruującej, że do trzech razy sztuka, nie powinien się niepokoić, czy "Dzieje mistrza,,," okażą się godnym następcą przedwojennych ekranizacji: zarówno tej zaginionej
Chyba nie będzie nazbyt wielką przesadą stwierdzenie, jakoby w roku 1983 Krzysztof Gradowski dzięki koprodukcji polsko-radzieckiej "Akademia Pana Kleksa" zapisał się złotymi zgłoskami w masowej wyobraźni nadwiślańskiej widowni. Sequel przygód oryginalnego profesora ("Podróże Pana Kleksa") nie spotkał się już z tak entuzjastycznym przyjęciem, zaś nad częścią trzecią (wspomniany już "Pan Kleks w kosmosie") pozostaje litościwie spuścić zasłonę milczenia. 7 lat po tej spektakularnej klęsce Gradowski bierze się za bary z legendą o polskim Fauście, mistrzu Twardowskim.
Kto ufa ludowej mądrości instruującej, że do trzech razy sztuka, nie powinien się niepokoić, czy "Dzieje mistrza,,," okażą się godnym następcą przedwojennych ekranizacji: zarówno tej zaginionej z 1921, jak „Pana Twardowskiego” z 1936 z niezrównaną kreacją diabła K. Junoszy – Stępowskiego. Kto jednak w porę spostrzegł, jak bardzo pstry jest koń, na którym jeździ reżyserska wena sukcesu wcale nie może być pewien. Jako, że prawda jak zwykle leży po środku metodyczne przesianie rzeczonego obrazu przez kilka (ostentacyjnie subiektywnych) filtrów uważam za rozwiązanie optymalne.
Sedno pierwszego ze owych filtrów celnie streszcza hasło „Aktorzy”. Nie można tu „Dziejom…” niczego zarzucić: budżet produkcji pozwolił na długą listę „dużych nazwisk” polskiego kina. Nie mam na myśli jedynie D. Olbrychskiego w roli tytułowej, R. Królikowskiego (diabeł Balan), czy P. Fronczewskiego (narrator) ale też imponujący szpaler postaci drugoplanowych: L. Niemczyk (lalkarz Reiner), F. Pieczka (pustelnik Albertus), J. Kamas (Twardowski senior), H. Machalica (król Zygmunt August), J. Bińczycki (wykładowca Łukasz) i wielu innych. Skoro wspomniałem już o rolach epizodycznych, to udział M. Rodowicz (żona Twardowskiego), R. Kotysa (diabeł) i Z. Buczkowskiego (karczmarz Bartłomiej) zapewne wymaluje uśmiech na niejednej twarzy. Kunszt aktorski całej ekipy stoi na wysoce satysfakcjonującym poziomie (no, może Buczkowski mógłby się bardziej wysilić), co jednakże nie u wszystkich widzów znajdzie uznanie. Stało się tak za sprawą scenariusza i ogólnej koncepcji filmu, podług której bohaterowie ucieleśniają kulturowe archetypy, zamiast być ludźmi z krwi i kości. Wszystkie wygłaszane kwestie charakteryzują się zatem przesadną – quasi teatralną - emfazą. Ja postrzegam to jako zaletę budującą klimat, jednakże niektórym może być to nie w smak.
Bardzo ważnym aspektem filmu kostiumowego są rzeczone kostiumy, charakteryzacja, wnętrza i plenery. Nawet największy malkontent nie powinien rzec złego słowa, albowiem niezależnie czy asystujemy pracy renesansowego alchemika w jego laboratorium, ruszamy w dzikie pląsy w czasie sabatu na Łysej Górze, bierzemy udział w audiencji u ostatniego Jagiellona, czy wreszcie przysłuchujemy się naradzie infernalnej arystokracji gdzieś na dnie piekła, to za każdym razem efekt pracy charakteryzatorów, kostiumologów i scenografów był nie lada pieszczotą dla naszych oczu. Malownicze pejzaże małopolski również zapisać należy jako atut.
Poza nielicznymi wyjątkami kina eksperymentalnego żaden film nie może się obejść bez porządnej ścieżki dźwiękowej. W interesującym nas przypadku poprzeczka postawiona została naprawdę wysoko, albowiem z jednej strony muzyka musi dopasować się do klimatu snującego się uliczkami XVI – wiecznego Krakowa, z drugiej zaś nie można pozwolić, by publiczność zasnęła przy dźwiękach dworskiego klawesynu, lub ludowych piszczałek. Arcytrudnego zadania połączenia ognia z wodą podjął się Andrzej Korzyński i… z tej próby wyszedł zwycięsko! Utwory, jakie znajdziemy na płycie z muzyką do Dziejów…” stanowią brawurowy melanż współczesnych instrumentów (gitary elektryczne, perkusja, syntezatory dźwięku) z dawnymi technikami wokalnymi (partie chóralne stylizowane na Gregorian, czy też potępieńcze wycie czarownic). Wirtuozeria, z jaką Korzyński zbilansował skrajnie odmienne elementy eklektycznej łamigłówki pozwala pieczołowicie budować baśniową narrację ani przez moment nie odstręczając ucha współczesnego odbiorcy. Żeby jednak znać miarę w tym korowodzie komplementów odnotować należy, że przywołany już do tablicy OST jest wydawnictwem kiepskim, rzekłbym nawet mizernym. Spośród 16 pozycji zaledwie 3 są pełnowymiarowymi piosenkami ("Lado Didi", "Sakrum" i "Dzieje Mistrza1") – reszta to mniej lub bardziej bezczelne zapchajdziury. Niech na końcu tego wątku pojawi się odważna –może nawet prowokacyjna – pointa: miałkość płyty ze ścieżką dźwiękową paradoksalnie podkreśla kunszt tych kilku zaledwie kompozycji, bowiem jako część składowa filmu egzamin zdają celująco.
Nie da się zapisać na taśmie filmowej opowieści o podejrzanych geszeftach czarnoksiężnika ze złymi duchami bez efektów specjalnych. Każda z przygód legendarnego Pana Twardowskiego aż skrzy się od cudów i dziwów. Nie trafiło jednak na pierwszego lepszego z ulicznej łapanki – ekranizacje perypetii prof. Kleksa dowodzą najdosadniej jak wielkim entuzjastą efektów specjalnych wszelkiej maści jest Krzysztof Gadowski. Miłość ta nie zawsze wychodzi mu jednak na dobre, z czym niestety przyjdzie zmierzyć się widzowi filmu o Twardowskim. Oczywiście zdaję sobie w pełni sprawę z okoliczności: połowa lat 90. w ciągle zmagającą się z transformacją ustrojową III Rzeczpospolitej to nie druga dekada XXI wieku w Hollywood. Wiem, wiem, mam to w pamięci, jednakże na litość Pana! Można było sobie darować nic nie wnoszące cut-scenki z gumowymi śmieszydłami, bądź komputerową ingerencję na poziomie najsłabszych odcinków "Power – Rangers’ów”… Na całe szczęście reżyser dość oszczędnie częstuje widza tymi atrakcjami, więc mając dobrą wolę można szybko wrócić do baśniowego klimatu.
Brak spójnego pomysłu w kwestii efektów specjalnych poczytuję jako największy mankament omawianego obrazu. Jako minusy wymienić trzeba też kilka dziwnych dłużyzn w drugiej połowie filmu, a także zakończenie ni z gruszki ni z pietruszki. Ponadto flagowy koncept z młodym Olbrychskim o głosie starego wydaje mi się więcej, aniżeli chybiony – niezrozumiały i przekombinowany.
Tak, rozpoczynając ten akapit warto powtórzyć raz jeszcze frazę z końca przedostatniego: "można szybko wrócić do baśniowego klimatu", a ręczę szlacheckim słowem, że gęsty on kiedy trzeba jak mgła nad kurhanami. Ani się obrócisz, dobrze oka nie przyłożysz już szybuje z gracją królewskiego linoskoczka.Propozycja mało, że spod znaku Family Frendy, to jeszcze w delikatny (dla osób spoza świata dydaktyki wręcz niedostrzegalny) sposób przedstawia młodemu widzowi pozytywne wzorce. Czego chcieć więcej? Dla amatorów tego typu baśni filmowych pozycja z gatunku obowiązkowych leżących na półce must see!