Wbrew temu, co można zobaczyć na Filmwebie, James "Jimmy" Cagney należy do najsłynniejszych (i najlepszych) aktorów w całej historii kina. Sam jednak miał do swojej popularności stosunek
Wbrew temu, co można zobaczyć na Filmwebie, James "Jimmy" Cagney należy do najsłynniejszych (i najlepszych) aktorów w całej historii kina. Sam jednak miał do swojej popularności stosunek ambiwalentny, ponieważ zawdzięczał ją głównie rolom, których grać nie chciał i przed którymi zawsze się bronił. Niestety, żeby grani przez niego gangsterzy nie fascynowali, musiałby chyba całkowicie kłaść role. Tak jednak nie robił, tworząc na ekranie legendarne, charyzmatyczne postaci, którym poczciwy "Yankee Doodle Dandy" nie jest w stanie sprostać nawet przy najlepszych chęciach. Oczywiście jak każdy aktor miał role lepsze i gorsze. Za tą najlepszą, dość jednogłośnie, uchodzi "Biały żar", film dość nietypowy. Dziwi choćby data jego powstania - rok 1949. W okresie, w którym zdecydowanie królował film-noir, obraz ten na pierwszy rzut oka może wydawać się skazanym na niepowodzenie epigonem takich klasycznych pozycji, jak "Człowiek z blizną" czy "Mały Cezar". Sztuka jednak potrafi obronić się sama i tak samo jest w przypadku "Białego żaru". Na pierwszy rzut oka film zdaje się powielać schemat wymienionych klasyków - mamy oto groźnego gangstera, który planuje dużą akcję, będzie robił dużo złych rzeczy, a na końcu, zgodnie z wymogami politycznej poprawności, dość efektownie zginie. Jednak już w tym krótkim opisie widać dość zasadniczą różnicę. W "Białym żarze" nie ma tego, co momentami mocno irytowało w przedwojennym kinie gangsterskim - czyli mozolnej drogi przestępcy na szczyt. Niezależnie od tego, czy był to Robinson, Cagney czy Muni, tamte filmy zazwyczaj zaczynały się, kiedy bohater był jeszcze płotką i dopiero musiał awansować. Oczywiście w branży gangsterskiej oznacza to podstępy, zdrady i intrygi, co jest dość ciekawe, ale, było nie było, również mocno oczywiste (podobny schemat jest i w remake'u "Człowieka z blizną" i w Burtonowskim"Batmanie", i również są to nudniejsze części tych filmów). W "Białym żarze" mamy natomiast od razu doświadczonego gangstera przez co akcja od razu prowadzona jest szybciej. Było to w kinie gangsterskim coś dużo rzadszego, ale samo to chyba nie obroniłoby filmu, gdyby nie wątek, który (choć wiem, że to odważna opinia) można by uznać za pierwocinę "Psychozy". Tak, tak, nie pierwszy Bates słuchał tylko mamusi. Nie jest ten wątek tak rozwinięty jak u Hitchcocka, ale i tu nie można odmówić mu klasy. Mamusia bezgranicznie kocha "Cody'ego", a "Cody" mamusię, co, jak wiadomo, musi się skończyć nieszczęściem. Błędem Jarretta było już oczywiście to, że został gangsterem i żeby się utrzymać, musiał coraz bardziej pogrążać się w zbrodnię – prawie jak Makbet! Tyle że w odróżnieniu od Szekspirowskiego pierwowzoru, "Cody" nie ma problemów z sumieniem. Ujmując rzecz konkretnie, jego działaniami kieruje nie tylko chorobliwa ambicja jego "mamusi", ale i jego samego. Ciekawej fabule towarzyszy bardzo dobra realizacja. Film jest bardzo dobrze grany, oprócz naprawdę fenomenalnego Cagneya zwracają uwagę przede wszystkim dwie role żeńskie - Margaret Wycherly jako matki i Virginii Mayo jako dziewczyny bohatera. Reżyseria Walsha, ze znakomitą sekwencją pościgu i osaczenia Jarretta, jest bardzo sprawna, tak samo zdjęcia, a zaskakująco nowoczesna muzyka Steinera jest jak zwykle klasą sama dla siebie. Film nie uciekł jednak od tego, co naprawdę wiele innych pozycji kina gangsterskiego – chodzi mianowicie o przedstawienie stróżów prawa. Jak polubić postaci, które razem mają może paręnaście kwestii, a ich pomoce techniczne cokolwiek trącą dość słabym kinem SF tamtych lat. Są to jednak niewielkie wady i nie przeszkadzają stwierdzić, że bardzo sprawna realizacja wraz z ciekawą psychologią postaci czynią z "Białego żaru" jeden z największych gangsterskich klasyków. Polecam.