Z pokazu "
Bardo, czyli fałszywej kroniki garści prawd" wyszedłem skołowany. Czułem się, jakbym powrócił z długiej, wyczerpującej podróży, która zasługuje na sprawozdanie w formie książki, względnie kilkudziesięciostronicowego eseju. Tymczasem festiwalowe terminy gonią, strona główna Filmwebu domaga się nowego materiału na duże zdjęcie, a internauci – jednoznacznej oceny. I weź tu, recenzencie, bądź mądry.
Gdybym miał podsumować nowy utwór
Alejandra Gonzáleza Iñárritu jednym zdaniem, napisałbym, że w "
Bardo" wszystko jest bardzo. Intensywność doświadczenia, jakie oferuje nam reżyser w trakcie seansu, może równać się jedynie z rozmiarami jego artystycznych pretensji. W dziewięciu przypadkach na dziesięć powyższe stwierdzenie brzmiałoby jak zarzut. Jednak w "
Bardo" – dziele osobistym, zawierającym elementy autobiografii – zadęcie i słabość do efekciarskiej symboliki są w równym stopniu niezbywalnymi elementami osobowości twórcy, jak i bohatera. A że sam film przybiera formę strumienia świadomości, w którym swobodnie mieszają się teraźniejszość i przeszłość, sen i jawa, surrealizm i hiperrealizm, ów napuszony artyzm ma nawet swój urok.
Bohaterem "
Bardo" jest Silverio Gama (
Daniel Giménez Cacho) – mieszkający w Los Angeles ceniony dziennikarz i dokumentalista, który po półtorej dekady imigracji powraca do rodzinnego Meksyku. Mężczyzna zostanie niedługo uhonorowany prestiżową międzynarodową nagrodą, dlatego krótkie odwiedziny w ojczyźnie mają być dla niego triumfalnym tournée po mediach i bankietach. Szybko okazuje się jednak, że na starych śmieciach Silveria zewsząd osaczają problemy. Rodacy nie dają zapomnieć, że porzucił swój kraj dla diabelskiego sąsiada z północy. W oczy zagląda strach przed starością i przemijaniem. Żona wypomina egoizm i złożenie najbliższych na ołtarzu kariery. Dorastające potomstwo – urodzone w Meksyku, ale wychowane w USA – zmaga się z kryzysem tożsamości. I jakby tego było mało, spokoju nie daje wspomnienie tragedii sprzed lat.
Powiedzieć, że
Iñárritu mierzy wysoko, to nie powiedzieć nic. Autor "
Birdmana" ewidentnie aspiruje do tego, aby jego nowy film był kiedyś stawiany w jednym szeregu z takimi ekranowymi przejażdżkami przez podświadomość bohaterów jak "
Osiem i pół"
Felliniego oraz "
Tam, gdzie rosną poziomki"
Bergmana. Już od pierwszej sceny, w której rzucająca długi cień tajemnicza postać wzbija się w przestworza i szybuje nad pustynią, przeczuwamy, że czterokrotny zdobywca Oscara zmierza w kierunku absolutu. "
Bardo" to zarówno opowieść o wysokiej cenie sukcesu, diagnoza chorób, które od setek lat trawią Meksyk, wstrząsająca relacja ze świata nielegalnych imigrantów, rozprawa o wyższości fikcji nad prawdą, wreszcie medytacja nad śmiercią (wywodzący się z filozofii buddyjskiej tytuł filmu oznacza stan przejściowy między końcem życia a ponownymi narodzinami). Powyższa wyliczanka stanowi jednak zaledwie ułamek problematyki filmu. Można odnieść wrażenie, że w trakcie pisania scenariusza reżyser postanowił oczyścić głowę ze wszystkich, dosłownie WSZYSTKICH myśli, które przez ostatnie lata trzepotały w jego głowie. Odważna autoterapia czy raczej bezwstydna megalomania? Wszystko wszędzie naraz.
W "
Bardo" od społecznych diagnoz i egzystencjalnych refleksji istotniejsza jest jednak forma, w jakiej reżyser je przekazuje. U
Iñárritu nawet niepozorna scena dialogowa w mieszkaniu musi być starannie zaplanowanym długim ujęciem, w którym ruchliwa kamera
Dariusa Khondjiego zagarnia dla siebie każdy wolny centymetr przestrzeni. Reżyser splata płaszczyzny rzeczywistości oraz urojeń tak płynnie i brawurowo, że nakręcony w podobnym stylu "
Birdman" wygląda przy tym jak skromna wprawka.
Iñárritu potrafi przejść bez ostrzeżenia od pogadanki o napiętych stosunkach między USA a Meksykiem do bitwy zainscenizowanej niczym wodewil. Jeszcze lepsza jest kojarząca się z pamiętnym otwarciem "
Łowcy jeleni" długa sekwencja imprezy na cześć Silveria zakończona szaleńczym tańcem przy dźwiękach "Let’s dance"
Davida Bowiego w wersji a capella. Oglądając ją, wzdychałem ciężko, myśląc o kinomanach, którzy będą mogli obejrzeć film jedynie na Netfliksie.
Trzeba to bowiem podkreślić: nawet na wielkim ekranie trzygodzinne przytłaczające "
Bardo" stawia przed publiką poważne wymagania. Łatwo się zniechęcić, zwłaszcza gdy w każdej chwili można wcisnąć przycisk stop i kliknąć w kolejne okienko. Jeśli jednak wytrwacie do końca, istnieje szansa, że pod powiekami pozostaną Wam niezapomniane obrazy, pod czaszką będzie szaleć burza piaskowa, a może nawet uronicie łezkę. Powodzenia!