Ma pan ręce rzemieślnika, a nie artysty – słyszy w "Amerykaninie" George Clooney z ust księdza z małego włoskiego miasteczka. Hollywoodzki gwiazdor wciela się w postać Jacka – płatnego zabójcy, na którego życie z niewiadomych powodów zaczynają dybać koledzy po fachu ze Skandynawii. Bohater idzie za radą swego szefa i przez kilka tygodni ukrywa się w Abruzji, wmawiając miejscowym, że jest fotografem (czyli, w mniemaniu duchownego, artystą). Wolny czas Jack poświęca na zbudowanie karabinu snajperskiego do tajemniczej mokrej roboty. Od czasu do czasu zagląda też do burdelu, gdzie nawiązuje dłuższą znajomość z Clarą (Violante Placido).
Clooney wraz z reżyserem Antonem Corbijnem za wszelką cenę stara się zniechęcić widzów do swojej postaci. Jack nie oszczędza nikogo – nawet bliskich mu osób – jeśli tylko poczuje się zagrożony. Jest małomównym samotnikiem, którego tryb życia przypomina bardziej egzystencję mnicha (poza wizytami w przybytku rozpusty) niż mordercy-światowca. Każdego ranka odbywa szereg ćwiczeń mających utrzymać go w dobrej formie, a potem zabiera się do pracy nad zamówioną bronią. Powtarzające się jak refren obrazy piłowania metalu, odlewania pocisków i składania poszczególnych elementów zdają się być medytacją nad zawodem killera do wynajęcia. U Corbijna nie ma on nic wspólnego z pojęciem "sztuki zabijania". Jack nie jest przecież artystą – tworzy jedynie narzędzie, przy pomocy którego ktoś wyśle na tamten świat anonimową ofiarę. Jeden wielki kosmiczny przypadek.
Tytuł filmu Corbijna jest przewrotny – oprócz Clooneya na liście płac znajduje się niewiele osób pochodzących z USA. Dlatego "Amerykaninowi" bliżej do kryminałów Jean-Pierre'a Melville'a ("Samuraj", "W kręgu zła") niż tradycyjnej hollywoodzkiej rozróby. Niby na ekranie niewiele się dzieje, a atmosfera jest celowo wychłodzona, ale w żaden sposób nie wpływa to na spadek napięcia. Erupcje przemocy są rzadkie, ale intensywne i znakomicie skręcone. Nic dziwnego – zanim Corbijn zajął fotel reżysera, przez wiele lat był wziętym fotografem i realizatorem teledysków.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby w ostatnich partiach twórcy nie postanowili uderzyć w melodramatyczne tony. W cyniku odzywa się nagle romantyk pragnący rozpocząć nowe życie u boku ukochanej kobiety. Przemiana wydaje się fałszywa, biorąc pod uwagę wcześniejsze deklaracje bohatera, wygłaszane w towarzystwie księdza pełniącego w filmie rolę głośno mówiącego sumienia. Cóż poradzić, Clooneyowi z draństwem do twarzy.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu