Recenzja filmu

9 (2009)
Shane Acker
Christopher Plummer
Martin Landau

Długi kontra krótki

Trzy dziewiątki miały zapewne przynieść szczęście - zatem data światowej premiery "9" była zapisywana właśnie przy użyciu trzech dziewiątek. Niestety, tytuł animacji był czwartą dziewiątką, do
Trzy dziewiątki miały zapewne przynieść szczęście - zatem data światowej premiery "9" była zapisywana właśnie przy użyciu trzech dziewiątek. Niestety, tytuł animacji był czwartą dziewiątką, do tego w zapisie daty premiery pojawiały się kropki, a w niektórych opcjach także zera - więc było trochę jak z przepowiednią, że wczesnym latem 2009 Pomorze stanie twarzą w twarz z potopem. Jak człowiek na siłę się gdzieś czegoś doszukuje, to na pewno to znajdzie. Powiedzmy, że trochę mocniej padało, więc można bronić tezy, że jasnowidz przewidział dobrze, tylko nieprecyzyjnie - no cóż, ulewa to nie tsunami, ale prorokowanie to nie nauka ścisła... A gdyby do tego, dajmy na to, w 2011 naprawdę zdarzyło się jakieś mizerne tsunami na Bałtyku - oj, wtedy obrona jasnowidzów nie sprawiałaby problemu. Przecież się sprawdziło, prawda? Co z tego, że dwa lata później, co z tego, że Ustka nie została ze szczętem zatopiona? Spełniło się. Tak właśnie działają wszystkie wróżby, tarot, lanie wosku w Andrzejki i cała reszta tych zwyczajów, które miały być sposobem na urozmaicenie życia towarzyskiego, a stały się dla niektórych ludzi życiowym kompasem. Nasze mózgi są zaprogramowane na wyszukiwanie wzorców w tym wrogim, olbrzymim i obezwładniającym wszechświecie. Wróżba dla "9" była następująca: musi być hitem. Przecież to tak działa, prawda? Młody, bliżej nieznany szerszej publiczności człowiek zrobił w ramach projektu studenckiego film krótkometrażowy. Film zobaczył spec od groteski i makabry, spodobało mu się, uznał, że można z tego zrobić coś na pełen metraż. Znalazła się forsa, znaleźli się dystrybutorzy, sukces komercyjny i ze trzy nominacje do Oscara murowane. Tak przecież wygląda wzorzec, który nam zaprogramowano w chłonnych umysłach, rozpaczliwie wierzących, że w życiu można osiągnąć coś więcej niż wielokrotnie przyprawione rogi, artretyzm i niską emeryturę, bo fundusz emerytalny głupio grał naszym szmalem na giełdzie. Film krótkometrażowy, będący materiałem bazowym dla wymarzonego hiciora spod znaku Tima Burtona, obejrzałem kiedyś na youtubie. Spodobał mi się. O ile pamięć nie płata mi figla, to nie padło w nim ani jedno słowo. Kilka minut niemego kina, krótka historyjka, oryginalny projekt postaci i bestii, a co najpiękniejsze - trwał akurat dość, aby spokojnie wypić herbatkę z prądem i nie stracić zainteresowania. I popatrzył na to Burton. I widział, że było to dobre. Alleluja. A teraz ja  muszę jakoś uzasadnić to stare kłamstwo, że rozmiar nie ma znaczenia i wyjaśnić, dlaczego długi film mniej mi się spodobał od krótkometrażowego. Zatem co stało się po przerobieniu fajnego materiału na coś, co ludzie mają oglądać w kinach, a potem wypożyczać i kupować na DVD? Historyjka jest następująca: maszyny wytłukły ludzkość (bardzo oryginalne, nie znam żadnego innego filmu, nawet z Arnoldem, który przedstawiałby taki pomysł). Maszynami dowodzi superkomputer (znowu powiew świeżości), chwilowo wyłączony. Funkcjonuje tylko jedna maszyna - kocioczaszkowiec, najwyraźniej szukający czegoś bliżej nieokreślonego (nie da się w ŻADEN sposób odgadnąć, że chodzi o guzikopodobny przedmiot, znaleziony na samym początku filmu i noszony przez numer 9 pod tekstylną skórą) w zgliszczach ludzkiej cywilizacji. Maszyny są złe, bo nie mają duszy (moje krzesło też nie ma duszy, więc muszę na cwaną bestię uważać. Skoro zakup z Ikei jest immanentnie zły, jak nic knuje eksterminację organicznych form życia. Na razie tylko gra na zwłokę i zachowuje pozory bycia grzecznym meblem). Szmaciane ludziki są dobre, bo przypominają ludzi. Ludzików jest garstka, pod konserwatywnym przywództwem numeru 1 siedzą cicho w ruinach kościoła, starając się nie rzucać kocioczaskowcowi w fotoreceptory. Pewnego dnia, bez wyraźnej przyczyny, ożywa ostatni ze szmacianych ludzików, stworzonych przez człowieka, o którego roli w wybiciu ludzkości nikt nie mówi głośno aż do końcówki filmu, więc wcale nie da się odgadnąć, że to on zaprojektował zabójczy superkomputer. Jak o zwykle bywa, bohater musi najpierw wszystko koncertowo spartolić, żeby potem mógł coś odratować z tego bigosu własnej produkcji, no i w ten sposób zostać bohaterem. Więc najpierw ma miejsce seria klęsk wywołanych działaniami numeru 9 - kocioczaszkowiec porywa jedną szmaciankę, w bezpiecznej i ustabilizowanej społeczności szmacianek numer 9 sieje ferment i podżega do buntu, potem organizuje skazaną na niepowodzenie operację ratunkową, podczas której wsadza swój artefakt do artefaktowego gniazdka w superkomputerze z powodu mogącego być jedynie krystalicznie czystą głupotą. Superkomputer wraca do życia, na celownik bierze szmacianki, ma o tyle ułatwione zadanie, że szmacianki uprzejmie zostawiły mu mapę do swej siedziby. Numer 9 musi oczywiście go pokonać, ale jest obowiązkowy haczyk, wymagany przez adwokatów każdego filmowego potwora (ostatecznie, gdyby potwora dało się zabić waląc go bardzo mocno młotkiem w głowę, nie byłoby ubawu). Okazuje się, że superkomputer nie tyko zabija szmaciane ludki, ale też wysysa ich dusze. Do uwolnienia rzeczonych dusz, kluczem jest cholerny guzikopodobny artefakt. Dość o fabule, bo czuję, jak moja klawiatura robi się coraz cieplejsza - nie chciałbym, aby stanęła w płomieniach, od wypisywania wymyślonych na potrzeby scenariusza głupot. Pora na moją ulubioną wyliczankę: płytka i dziurawa fabuła, wyjaśnione rzeczy, które można było spokojnie zostawić wyobraźni widza, za to niejasne inne, ważne dla opowieści - działanie artefaktu, cały ten bałagan z duszami, no i jakim cudem, skoro artefakt jest potrzebny superkomputerowi do funkcjonowania, twórca szmacianek wszedł w jego posiadanie; dlaczego szmacianki są rozdzielnopłciowe; dlaczego superkomputer trafi czas na tępienie garstki nieporadnych i zasadniczo durnych szmacianek... Dubbing (na wszelki wypadek zaznaczę, że oglądałem wersję angielską) jest rozczarowujący - niby bohater gada jak Frodo, ale w innych animacjach aktorzy potrafią z własnego głosu wycisnąć coś niesamowitego, a tutaj brzmi to płasko i jest bezbarwne. Symbolika wydaje się wciśnięta na siłę, a fabularnie wygodne zbiegi okoliczność kują w oczy i rozum. Ktoś mniej wyrozumiały i delikatny ode mnie mógłby posunąć się do stwierdzenia, że autor filmu krótkometrażowego podpisał radośnie kontrakt, a potem przekonał się, że z prostej historyjki nie da się zrobić czegoś spójnego i na dłuższą metę wciągającego, zatem rozpaczliwie pisał byle co, w nadziei, że sama objętość scenariusza wystarczy, aby sponsorzy nie zakręcili dopływu gotówki. Teraz rozważmy utwór "Welcome Home" grupy Coheed & Cambria. To właśnie ten kawałek można było usłyszeć jako podkład muzyczny w trailerze "9". Zaczyna się spokojnie. Prosta melodyjka, sugerująca, że potrafi urosnąć i stać się monumentalnym, rockowym hymnem. Potem uderza sekcja rytmiczna i już człowiek słyszy coś, co wyraźnie celuje swoim rozmachem i fantastycznym brzmieniem w tę półkę, na której znajduje się "Kashmir" Zeppelinów. I tak przez całą minutę, a jeśli słucha się tego nocą, przy świetle szlochającej woskowymi łzami świecy, wyraźnie czuć ciarki przebiegające po kręgosłupie. A potem na boisko wbiega wokal, płasko i z trudem przedzierający się przez kolejne strofy, brzmiący tak, jakby ktoś przeszedł jakiś nieprzyjemny zabieg związany z narządami rozrodczymi. I od tej dokładnie chwili, od sześćdziesiątej drugiej sekundy utworu, wszystko idzie do diabła, blask świecy traci mistyczną moc, cały nastrój pryska, a człowiek z irytacją zmienia muzykę i zaczyna słuchać Circle II Circle. "Welcome Home" trwa koło siedmiu minut - ale tylko pierwsza minuta jest naprawdę udana. Reszta wydaje się dorobiona na siłę. Krótko mówiąc, jest to idealny utwór na trailer "9" - w subtelny, acz niedwuznaczny sposób przygotowuje widza na to, że choć film sprawia wrażenie, że będzie obrazem powalającym w swej oryginalności i opartym o solidny i nietuzinkowy pomysł, w końcowym rozrachunku odbiorca wzrusza ramionami i obojętnie oznajmia, że było średnio. Dobry pomysł, ale słabe to, co z niego wyciśnięto. W przypadku filmu - efektowna strona wizualna, ale sama opowieść kulawa na obie, szmaciane nogi.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
$film.reviewHeader - 9
Shane Acker w swoim animowanym filmie "9" ukazuje nam dość specyficzną wizję upadku znanego nam świata,... czytaj więcej
$film.reviewHeader - 9
W 2006 roku krótkometrażowa animacja niejakiego Shane'a Ackera zatytułowana "9" zachwyciła widownię i w... czytaj więcej