Pochodzący z Islandii reżyser
Baltasar Kormákur w swoich amerykańskich produkcjach wyspecjalizował się w tematyce survivalowej. Po
"Evereście" – historii tragicznej w skutkach wyprawy na tytułową górę – do polskich kin wchodzi jego kolejny film w podobnym klimacie,
"41 dni nadziei".
Tym razem wrogim żywiołem nie są wysokie góry, ale ocean. Dwójka zakochanych w sobie młodych ludzi – Amerykanka Tami i Anglik Richard – wyruszają na rejs z Tahiti do San Diego. Mają odstawić do portu luksusowy jacht zamożnych znajomych Richarda, honorarium ma sfinansować podróże, o jakich wspólnie marzą. Dwójka młodych wpływa jednak nieszczęśliwie w sam środek gwałtownej morskiej burzy. Para ledwo przeżywa, traci większość zapasów, jacht ulega poważnym uszkodzeniom. Rejs zmienia się w walkę o życie.
W
"Evereście" walka o życie głównego bohatera zestawiana była z obrazami czekającej na niego w domu ciężarnej małżonki. W
"41 dniach nadziei" obraz walki bohaterów o życie montowany jest z historią narodzin ich związku. Tami i Richard poznają się na Tahiti, oboje są niespokojnymi duchami niezdolnymi nigdzie zagrzać miejsca. Tami trafia na Tahiti na statku, gdzie pracuje jako kucharka, i zostaje na wyspie do czasu, aż zbierze środki na kolejną podróż. Richard przypływa tam zbudowaną przez siebie łodzią, którą przemierza morza i oceany. Mimo różnicy wieku wydają się dobrani idealnie.
Niestety, gorzej dobrane są do siebie dwa organizujące narrację wątki. Melodramatyczny nie pozwala wybrzmieć temu survivalowemu, survivalowy przesłania melodramat. Obie pokazane w filmie historie są mocno niedopracowane scenariuszowo i reżysersko. Motyw walki bohaterów o życie szybko traci napięcie. Twórcom nie udało się jasno ustalić stawek, zbudować wciągającej narracji. Mimo całego dramatyzmu sytuacji bohaterów obraz robi się po prostu nudny, widz męczy się i zaczyna patrzeć na zegarek. Jest nam obojętne, czy bohaterowie dopłyną do celu, czy się potopią, bylebyśmy mogli wyjść w końcu z kina.
Równie słaby jest wątek miłosny. Zwłaszcza zestawiony z obrazem pary walczącej o życie szybko robi się nieznośnie przesłodzony i sentymentalny. Im dalej w film, tym więcej tanich, wyciskających łzy chwytów, które są przykładem zwyczajnie kiepskiego gustu. Wątku nie są w stanie uratować dobrzy, niepozbawieni ekranowej charyzmy aktorzy –
Shailene Woodley i
Sam Claflin. Tak źle napisanych ról nikt nie byłby w stanie dobrze zagrać.
Dziwię się, że
Kormákur podpisał coś tak tandetnego, mało subtelnego, topornego w próbach wyciskania łez z widza. Przecież w swoich islandzkich filmach, takich jak debiutancki
"101 Reykjavik", pokazał się jako autor zdolny w błyskotliwy i angażujący widza sposób pokazywać na ekranie złożoność międzyludzkich relacji. Tandetna jest też finałowa narracyjna przewrotka. Na chwilę ratuje ona film, wyrywa nas z nudy, ale gdy zaczynamy o niej myśleć, uświadamiamy sobie, z jak tanim, niegustownym chwytem mieliśmy właśnie do czynienia.
Film broni się tylko dzięki aspektom technicznym. Zdjęcia na morzu są naprawdę piękne i imponujące, kluczowa scena sztormu robi wrażenie. Pion operatorski, montażyści oraz specjaliści od komputerowej obróbki obrazu i dźwięku odwalili kawał dobrej roboty. Doceniając ich wysiłek i efekty ich pracy, nie warto chyba jednak dla przyjemności obcowania z nimi poświęcać półtorej godziny na zwyczajnie słaby film.