Recenzja filmu

Skyfall (2012)
Sam Mendes
Daniel Craig
Judi Dench

Powrót do macierzy

Sam Mendes zachował się jak rasowy autor i wszedł z butami w konwencję zaproponowaną przez Martina Campbella ("Casino Royale"), a następnie doprowadzoną do "stanu czystego" przez Marca Forstera
Hołd hołdowi nierówny. Dziesięć lat temu świętowaliśmy premierę dwudziestego filmu o przygodach Jamesa Bonda – "Śmierć nadejdzie jutro". Wypchany po brzegi cytatami z poprzednich odsłon cyklu, zawieszony między tradycją a nowoczesnością utwór był łabędzim śpiewem Pierce'a Brosnana w roli agenta 007 i murem wieńczącym ślepą uliczkę, w którą zabrnęła seria. Dziś obchodzimy 50. urodziny asa Jej Królewskiej Mości, zaś na ekrany kin wchodzi "Skyfall". To ostatni etap procesu reinterpretacji popkulturowej ikony – film przypominający prawdziwe znaczenie słów "tradycja" i "nowoczesność" i spełniony sen fanów cyklu.

Śpiewająca tytułową piosenkę Adele nie kłamie: niebo wali się Bondowi na głowę. Najpierw rażony kulą agent zostaje uznany za zmarłego, potem zapuszcza zarost i sięga po flaszkę, wreszcie powraca do służby, aby pomóc osaczonej przez nieznanych napastników M. Koniec końców, staje do walki z przeciwnikiem, którego pech do fryzjerów równy jest tylko wrogości. I choć tradycyjnie pomogą mu zimna krew i gorące kobiety, nie jest to bohater, którego znamy z poprzedniego filmu. Nie ma w nim śladu wspomnień po ukochanej Vesper, nie ma wściekłości, buty, melancholii. Mięśnie trochę sflaczały, oko nie jest już tak celne jak kiedyś, lecz historia zmierza do nieuniknionego – po paru latach wyrównywania rachunków i uganiania się za fantomami przeszłości, 007 wróci do martini (choć nie pogardzi heinekenem), niezobowiązującego seksu, a monologi swoich adwersarzy spuentuje błyskotliwą ripostą.  

Sam Mendes zachował się jak rasowy autor i wszedł z butami w konwencję zaproponowaną przez Martina Campbella ("Casino Royale"), a następnie doprowadzoną do "stanu czystego" przez Marca Forstera ("007 Quantum of Solace"). Jego Bond nie ma już wzroku dzikiego zwierzęcia, nieustannie gotowego do ataku lub ucieczki. Porusza się z klasą, nieobce mu podstawy akrobatyki, a po skoku do jadącego pociągu z gracją poprawia mankiety. Nie musi dopraszać się pocałunków, kobiety znów pchają mu się do łóżka, jego wdzięk działa nawet na mężczyzn i niebezpieczne gady. Razem z nim uspokaja się zresztą narracja, nie będąca już, niczym w poprzednim filmie, odzwierciedleniem wyostrzonej percepcji bohatera.  Istotą scen akcji jest nie tyle montaż, co świetne wizualne i fabularne koncepty, zakorzenione w tradycji cyklu. Świat "Skyfall" to w obiektywie Rogera Deakinsa rzeczywistość doby współczesnych technothrillerów (porównania z kinem Christophera Nolana są zasadne, chociaż nie w stopniu, którego dopatrzyli się amerykańscy recenzenci), a jednocześnie miraż realiów z opowieści bondowskich lat 60. i 70. Tej intrygującej randce przeszłości z teraźniejszością świadkujemy nie raz, między innymi w cudownie sfotografowanej i oświetlonej scenie w kasynie w Makau. To tam bohater spotyka zjawiskową Berenice Marlohe, której uroda (a także krój sukni) przywodzi na myśl egzotyczne bondowskie piękności. To tam Bond wpada na trop Raoula Silvy, który w interpretacji przegiętego, nadekspresyjnego Javiera Bardema jest łotrem zarówno z pawlacza, jak i z pierwszych stron gazet.

Urodziny, jak każda impreza, mają swoje zasady, więc i "jubileuszowy" Bond chętniej puszcza do nas oczko. O kwatermistrzu Q (Ben Whishaw) już wiecie – powraca, wąs sypie mu się pod nosem i choć zostaje użyty w charakterze poręcznej metafory "nowego porządku" ("Mając laptopa, siedząc w pidżamie i sącząc earl greya, jestem w stanie wyrządzić więcej szkód niż ty ze swoją spluwą" – powie Bondowi), to świetnie napisana postać komediowa. Wraca też Aston Martin DB5, jest wariacja na temat scen z krokodylami z "Żyj i pozwól umrzeć" i parę innych niespodzianek, których zdradzać nie wypada.

Tak jak w "Quantum of Solace" Bond udawał się na boliwijską pustynię, a jałowy krajobraz był w istocie pejzażem umysłu wypalonego, zmęczonego człowieka, tak w "Skyfall" powracamy razem z 007 w górzyste rejony Szkocji, do kraju jego urodzenia, gdzie gęsta mgła zapowiada nieodgadnioną przyszłość. Spajający kolejne ujęcia, sekwencje, sceny i filmy wątek relacji z M (jak matka i mentorka) znajdzie swój satysfakcjonujący finał, a bohater dotrze do punktu wyjścia i do kolejnego już "nowego początku". Na nowej-starej drodze życzę mu wszystkiego najlepszego – lepszego prezentu niż "Skyfall" nie mógł sobie życzyć.
1 10
Moja ocena:
9
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Skyfall
Bond nawiedza światowe kina już po raz 23. Rok 2012 to dla całej serii mały jubileusz, gdyż właśnie teraz... czytaj więcej
Recenzja Skyfall
Już przeszło pół wieku najsłynniejszy agent Jej Królewskiej Mości zapewnia doskonałą rozrywkę milionom... czytaj więcej
Recenzja Skyfall
"Skyfall" wydaje się dziełem nietypowym, innym niż mogliśmy oczekiwać, mając wciąż w pamięci dwa... czytaj więcej