Sam Mendes zachował się jak rasowy autor i wszedł z butami w konwencję zaproponowaną przez Martina Campbella ("Casino Royale"), a następnie doprowadzoną do "stanu czystego" przez Marca Forstera
Hołd hołdowi nierówny. Dziesięć lat temu świętowaliśmy premierę dwudziestego filmu o przygodach Jamesa Bonda – "Śmierć nadejdzie jutro". Wypchany po brzegi cytatami z poprzednich odsłon cyklu, zawieszony między tradycją a nowoczesnością utwór był łabędzim śpiewem Pierce'a Brosnana w roli agenta 007 i murem wieńczącym ślepą uliczkę, w którą zabrnęła seria. Dziś obchodzimy 50. urodziny asa Jej Królewskiej Mości, zaś na ekrany kin wchodzi "Skyfall". To ostatni etap procesu reinterpretacji popkulturowej ikony – film przypominający prawdziwe znaczenie słów "tradycja" i "nowoczesność" i spełniony sen fanów cyklu.
Śpiewająca tytułową piosenkę Adele nie kłamie: niebo wali się Bondowi na głowę. Najpierw rażony kulą agent zostaje uznany za zmarłego, potem zapuszcza zarost i sięga po flaszkę, wreszcie powraca do służby, aby pomóc osaczonej przez nieznanych napastników M. Koniec końców, staje do walki z przeciwnikiem, którego pech do fryzjerów równy jest tylko wrogości. I choć tradycyjnie pomogą mu zimna krew i gorące kobiety, nie jest to bohater, którego znamy z poprzedniego filmu. Nie ma w nim śladu wspomnień po ukochanej Vesper, nie ma wściekłości, buty, melancholii. Mięśnie trochę sflaczały, oko nie jest już tak celne jak kiedyś, lecz historia zmierza do nieuniknionego – po paru latach wyrównywania rachunków i uganiania się za fantomami przeszłości, 007 wróci do martini (choć nie pogardzi heinekenem), niezobowiązującego seksu, a monologi swoich adwersarzy spuentuje błyskotliwą ripostą.
Sam Mendes zachował się jak rasowy autor i wszedł z butami w konwencję zaproponowaną przez Martina Campbella ("Casino Royale"), a następnie doprowadzoną do "stanu czystego" przez Marca Forstera ("007 Quantum of Solace"). Jego Bond nie ma już wzroku dzikiego zwierzęcia, nieustannie gotowego do ataku lub ucieczki. Porusza się z klasą, nieobce mu podstawy akrobatyki, a po skoku do jadącego pociągu z gracją poprawia mankiety. Nie musi dopraszać się pocałunków, kobiety znów pchają mu się do łóżka, jego wdzięk działa nawet na mężczyzn i niebezpieczne gady. Razem z nim uspokaja się zresztą narracja, nie będąca już, niczym w poprzednim filmie, odzwierciedleniem wyostrzonej percepcji bohatera. Istotą scen akcji jest nie tyle montaż, co świetne wizualne i fabularne koncepty, zakorzenione w tradycji cyklu. Świat "Skyfall" to w obiektywie Rogera Deakinsa rzeczywistość doby współczesnych technothrillerów (porównania z kinem Christophera Nolana są zasadne, chociaż nie w stopniu, którego dopatrzyli się amerykańscy recenzenci), a jednocześnie miraż realiów z opowieści bondowskich lat 60. i 70. Tej intrygującej randce przeszłości z teraźniejszością świadkujemy nie raz, między innymi w cudownie sfotografowanej i oświetlonej scenie w kasynie w Makau. To tam bohater spotyka zjawiskową Berenice Marlohe, której uroda (a także krój sukni) przywodzi na myśl egzotyczne bondowskie piękności. To tam Bond wpada na trop Raoula Silvy, który w interpretacji przegiętego, nadekspresyjnego Javiera Bardema jest łotrem zarówno z pawlacza, jak i z pierwszych stron gazet.
Urodziny, jak każda impreza, mają swoje zasady, więc i "jubileuszowy" Bond chętniej puszcza do nas oczko. O kwatermistrzu Q (Ben Whishaw) już wiecie – powraca, wąs sypie mu się pod nosem i choć zostaje użyty w charakterze poręcznej metafory "nowego porządku" ("Mając laptopa, siedząc w pidżamie i sącząc earl greya, jestem w stanie wyrządzić więcej szkód niż ty ze swoją spluwą" – powie Bondowi), to świetnie napisana postać komediowa. Wraca też Aston Martin DB5, jest wariacja na temat scen z krokodylami z "Żyj i pozwól umrzeć" i parę innych niespodzianek, których zdradzać nie wypada.
Tak jak w "Quantum of Solace" Bond udawał się na boliwijską pustynię, a jałowy krajobraz był w istocie pejzażem umysłu wypalonego, zmęczonego człowieka, tak w "Skyfall" powracamy razem z 007 w górzyste rejony Szkocji, do kraju jego urodzenia, gdzie gęsta mgła zapowiada nieodgadnioną przyszłość. Spajający kolejne ujęcia, sekwencje, sceny i filmy wątek relacji z M (jak matka i mentorka) znajdzie swój satysfakcjonujący finał, a bohater dotrze do punktu wyjścia i do kolejnego już "nowego początku". Na nowej-starej drodze życzę mu wszystkiego najlepszego – lepszego prezentu niż "Skyfall" nie mógł sobie życzyć.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu