Jubileuszowa, 15. edycja festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty startuje we Wrocławiu już w czwartek. Fanów i czujących się częścią "pokolenia NH" namawiać dwa razy nie trzeba. Dla reszty przygotowaliśmy redakcyjne zestawienie filmów – tych, które już widzieliśmy i które możemy z czystym sumieniem polecać, oraz tych, na które wciąż czekamy. Wybór nieprzypadkowy, ale kolejność jak najbardziej. W końcu trudno byłoby udowadniać wyższość Tadeusza Konwickiego nad Mikiem Leighem i stawiać na jednym ringu Giorgosa Lanthimosa oraz Marcina Koszałkę. "SYN SZAWŁA", reż.
László Nemes Młody węgierski reżyser okazał się objawieniem tegorocznego festiwalu w Cannes, a prestiżowa nagroda Grand Prix trafiła w odpowiednie ręce. Jego
"Syn Szawła" to piekło Holokaustu z pierwszoosobowej perspektywy – formalny majstersztyk i zarazem analiza wielu estetycznych toposów Zagłady. Przewodnikiem po filmowym świecie jest członek sonderkommanda w Auschwitz-Birkenau, mężczyzna próbujący ocalić podczas Zagłady resztki godności, podejmujący desperacką próbę odkupienia win.
Węgier wybrał drastyczny naturalizm, pierwszoosobową perspektywę i strategię bolesnego "wrzucenia" widza w piekielną rzeczywistość obozu. Innymi słowy: nie poszedł na żaden kompromis, w efekcie czego jego debiut to wyjątkowo czyste, mocne kino. Jedyna wątpliwość, która pozostaje po seansie, to ta dotycząca wymiaru etycznego: czy w kontekście Holocaustu można sobie pozwolić na tak daleko idącą dosłowność? – pyta w swojej recenzji dla Filmwebu Marcin Stachowicz.
Resztę recenzji przeczytacie
TUTAJ.
***
"INSEMINATOR", reż.
Kim Quy Buy Konkurs Nowe Horyzonty to zawsze rosyjska ruletka, ale bywa, że ryzyko popłaca.
"Inseminatora" pokochaliśmy już za sam tytuł, zaś ciekawość w przekonanie zamienił oficjalny opis fabuły:
Mieszkający w górach pan Boi przeczuwa zbliżającą się śmierć. Zanim odejdzie, postanawia zadbać o przedłużenie rodu. Jego opóźniony w rozwoju syn interesuje się jednak głównie żabami, a kobiety nie potrafi odróżnić od stracha na wróble. Ofiarą tych desperackich prób znalezienia partnerki staje się siostra chorego. Zgodnie z tradycją dziewczyna musi czekać, aż w rodzinie pojawi się potomek w linii męskiej. Komediowa tonacja pierwszych minut filmu, której wtórują dziewicze krajobrazy Wietnamu, szybko ustępuje patriarchalnej przemocy. Duchy przeszłości stojące na straży tradycji powrócą w koszmarach, a skrępowana seksualność młodych zrodzi fantasmagoryczne wizje. Żaby, dziewiczy Wietnam, skrępowana seksualność i fantasmagoryczne wizje. Naprawdę potrzebujecie czegoś więcej?
***
"LOVE", reż.
Gaspar Noe To nie jest najlepszy film
Gaspara Noe, ale siła wyższa jest tym razem po stronie reżysera: w końcu jak często macie okazję zobaczyć artystycznego pornosa w tradycyjnym kinie? Pornosa świetnie nakręconego i zainscenizowanego, wypadałoby dodać.
Michał Walkiewicz miał do filmu wiele zarzutów:
Iluzją jest obyczajowa odwaga reżysera. Odarte z ciuszków eksperymentu "Love" to w gruncie rzeczy poczciwy, ultrakonserwatywny melodramat. I jeśli nie wierzycie, poczekajcie na scenę, w której do pary głównych bohaterów dołącza transseksualista – kamera robi się nagle tak samo wstydliwa jak bohater. I jak reżyser, dla którego granica transgresji jest najwyraźniej tuż za rogiem. Ale kiedy przyszło do najważniejszego elementu, okazało się, że film nie zawodzi:
Gdy raz po raz trafiamy z bohaterami do łóżka, cała ta paplanina o rozliczeniach z przeszłością, kinie i sensie kosmosu ustępuje miejsca prawdziwemu kinu. Noé łączy klasykę z tandetnymi rockowymi brzmieniami rodem z vintage porn i "pościelową" muzyką ze stocku. Zawiesza kamerę nad bohaterami, pokazuje ich ciała w najróżniejszych konfiguracjach, nie spieszy się w montażu. Mamy w filmie zarówno "sztukę miłości", jak i ostre rżnięcie, są też momenty, w których jedno płynnie przechodzi w drugie. Będę się upierał – wtórując bohaterom "Supersamca" – że świat byłby lepszym miejscem, gdyby pornosy były tak kadrowane, montowane i oświetlane. Resztę recenzji przeczytacie
TUTAJ.
***
"HOMAR" , reż.
Giorgos Lanthimos Giorghos Lanthimos, twórca najlepszych greckich filmów ostatnich lat, zmienia język, ale nie zmienia nawyków. W swoim anglojęzycznym debiucie znów opowiada o rozpadzie więzi, komunikacyjnej aporii i oderwaniu słów od znaczeń. Całość zaś ubiera w szatki czarnej komedii. Świetne role
Colina Farrella i
Rachel Weisz, doskonały drugi plan, finezyjne balansowanie między skrajnymi nastrojami i poetykami – oto wizytówka
"Homar".
Podobnie jak w "Kle" oraz "Alpach", Lanthimos przygląda się niemal laboratoryjnej sytuacji. Jest odcięta od cywilizacji grupa ludzi, są precyzyjnie skodyfikowane zasady i surowe kary, wreszcie – nieprzenikniony, przynoszący cierpienie świat na zewnątrz. Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w której samotnicy wyrzucani są na margines życia społecznego. Kto traci swoją połówkę, musi zameldować się w hotelu prowadzonym przez ekscentryczne małżeństwo. Na miejscu wybiera, w jakie zwierzę chciałby zostać zamieniony na koniec pobytu i jeśli w ciągu pięciu tygodni nie znajdzie partnera, ulega transformacji. Mieszkańcy hotelu polują na buntowników, ukrywających się w okolicznych lasach, spędzają czas na dziwacznych ćwiczeniach fizyczno-duchowych i trenują się w sztuce godowego tańca. Oczywiście jest alternatywa: życie w lesie, w którym komuna samotników-partyzantów pozwala czytać książki i spokojnie się masturbować, lecz kastruje za seks, a za flirt obcina usta. Zamienił stryjek siekierkę na kijek – streszcza fabułę Walkiewicz. Zainteresowani?
Resztę recenzji przeczytacie
TUTAJ.
***
"AMY", reż.
Asif Kapadia Niektórzy z nas mają
"Sennę" Asifa Kapadii za wybitny dokument. Inni – "tylko" za bardzo dobry. To oraz miłość do
Amy Winehouse stanowią wystarczający powód, by obgryzać paznokcie w oczekiwaniu na
"Amy". Rodzina artystki zarzuca reżyserowi, że ukazuje zmarłą diwę w niekorzystnym świetle. Recenzenci tymczasem rozpływają się w zachwytach – film okazał się jednym z pozakonkursowych hitów canneńskiej imprezy. Prawdę odkryjecie na własną rękę. W najgorszym wypadku czeka na nas mnóstwo świetnej muzyki.
***
"OSTATNI DZIEŃ LATA", reż.
Tadeusz Konwicki Retrospektywa zmarłego w styczniu
Tadeusza Konwickiego to kolejny punkt imprezy, którego nie można przegapić. Filmowa twórczość pisarza była nie tylko kapitalnym kontrapunktem jego literatury, ale też nową falą, na którą zasługiwaliśmy.
"Ostatni dzień lata" to obok
"Nikt nie woła" Kutza jeden z najlepszych filmów awangardowych przełomu lat 50. i 60. Żelazna klasyka, kto nie widział, niech się wstydzi.
Film ten, podobnie jak cały dorobek kinowy pisarza, stanowi niezwykłą demonstrację dyscypliny, a zarazem swobody artystycznej. W amatorskich właściwie warunkach pracy narodził się film pozbawiony klasycznej struktury i narracji, z akcją rozgrywającą się w jednym miejscu, zredukowaną do enigmatycznych dialogów pary bohaterów. Otwarte zakończenie filmu dopełnia wrażenie, że oto przyglądaliśmy się sytuacji spontanicznej, nieinscenizowanej. Efekt prawdziwości i sugestię dokumentalnego autentyzmu Konwickiemu udało się osiągnąć w niespotykanym wówczas w kinematografii światowej stopniu. Jego rozwiązania artystyczne wyprzedziły praktykę francuskiej Nowej Fali, a w naszym kinie zainicjowały nurt kameralnych dramatów psychologicznych – pisał o sztandarowym utworze
Konwickiego Radosław Osiński.
Jego tekst poświęcony twórczości artysty znajdziecie
TUTAJ.
***
"NAWET GÓRY PRZEMINĄ", reż.
Jia-Zhang Ke Gigant chińskiego kina powrócił do Cannes z kolejną (po wybitnym
"Dotyku grzechu"), świetną produkcją.
"Nawet góry przeminą" to epicka, rozciągnięta aż na trzy plany czasowe panorama współczesnego chińskiego społeczeństwa, a przy okazji ambitne kino z nutą science fiction. Akcja toczy się odpowiednio w latach 1999, 2014 i 2025 i wpisuje jednostkowe dramaty w wielką opowieść o społeczno-gospodarczych zawirowaniach.
Po seansie najnowszego filmu Jia Zhangke, cudownego dziecka chińskiej kinematografii, widać doskonale, jaką ewolucję przeszedł styl reżysera przez ostatnią dekadę. Od oszczędnej "Martwej Natury", przez tarantinowskie z ducha kino zemsty w "Dotyku grzechu", aż po rozciągnięty na 25 lat dramat rodzinny w "Mountains May Depart". Jest tu Zhangke opowiadający o wielkich emocjach – miłości, zdradzie, rozstaniu – ale też Zhangke dokonujący wnikliwej wiwisekcji współczesnych Chin: globalizującego się społeczeństwa, agresywnego kapitalizmu, rozpadu więzi rodzinnych, alienacji jednostek w upadających okręgach przemysłowych – pisał zachwycony filmem Marcin Stachowicz
Pełną recenzję znajdziecie
TUTAJ.
***
"PAN TURNER", reż.
Mike Leigh Droga
"Pana Turnera" na polskie ekrany jest długa i wyboista. A szkoda, bo nominowany do Oscara za zdjęcia film
Mike'a Leigha to jedna z najciekawszych biografii ostatnich lat. Aktorskie poświęcenie
Timothy'ego Spalla może się równać jedynie z nieprawdopodobną konsekwencją i talentem operatora
Dicka Pope'a, a pomysł, żeby zestroić fakturę prac Turnera z poetyką filmu okazał się strzałem w dziesiątkę.
Michał Walkiewicz był zachwycony po seansie:
Łatwo wyobrazić sobie film o J.M.W Turnerze w reżyserii kogokolwiek z choćby odrobiną talentu do klejenia kadrów i scen – poza stworzeniem ponad trzydziestu tysięcy (!) szkiców, obrazów i akwareli, ten klasyk brytyjskiego malarstwa romantycznego, prekursor impresjonizmu, zjeździł całą Europę, był stałym bywalcem burdeli, grał na nosie arystokracji, a żeby odmalować śnieżną burzę, przywiązał się do okrętowego masztu. Na szczęście dla nas i dla kina, Turner okazał się płótnem Mike’a Leigh – reżysera, który wie, jak uszlachetnić na ekranie szarą codzienność i obrać legendę z pazłotka mitu. Całą recenzję przeczytacie
TUTAJ.
***
"WOLNOŚĆ", reż.
Sharunas Bartas Jeden z najważniejszych litewskich reżyserów będzie bohaterem nowohoryzontowej retrospektywy. Jego kino nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych, ale warto podjąć wyzwanie. "Nagrodą" jest niepodrabialna autorska wizja świata, nowa jakość zbudowana na kinie
Beli Tarra i
Andrieja Tarkowskiego, a także kilkanaście scen, które trudno będzie Wam wyrzucić z głowy.
Dobrze zacząć od
"Wolności", o której Michał Walkiewicz pisał w felietonie:
Jest w filmie Bartasa moment, który idealnie podsumowuje jego strategię artystyczną: oto nielegalny imigrant obserwuje z nabrzeża mewy zataczające kręgi nad portem. Po serii planów totalnych przechodzimy od razu do zbliżenia na twarz bohatera, z wyłączeniem planów średnich (co oczywiście nie mieści się w operatorskim dekalogu, a jest w kinie Litwina stylistyczną regułą). Zajmujące niemal całą klatkę, posępne oblicze zostaje zderzone z "oddychającym" kadrem i czytelnym symbolem wolności. To kino Bartasa w pigułce: nadzieja i fatum splecione w tragicznym klinczu. Z jednej strony pragnienie wolności, z drugiej – paraliżująca bezsilność i samotność. Przede wszystkim jednak rzeczona scena zamienia kontrast w metodę narracyjną, fabularne paliwo, estetyczny punkt dojścia. Cały tekst przeczytacie
TUTAJ.
***
"CZERWONY PAJĄK", reż.
Marcin Koszałka Wierzymy w
"Czerwonego pająka" z kilku powodów. Po pierwsze, lubimy
Marcina Koszałkę. Po drugie, podoba nam się idea
Marcina Koszałki robiącego sobie przerwę od
– świetnych skądinąd
– dokumentów i kręcącego gęsty, mroczny kryminał. Po trzecie, cieszy nas, że
Marcin Koszałka wyjechał z Karlowych Warów z dobrymi recenzjami. Zwiastun to kropka nad i – będzie dobrze.
***
Festiwal potrwa od 23 lipca do 2 sierpnia. Do zobaczenia we Wrocławiu!