Kutz po raz kolejny polemizuje z romantyczną tradycją polskiego kina, w której szlachetni chłopcy z partyzantki walczą z okupantem, a następnie komunistyczną władzą. Mamy pokazaną degrengoladę oddziału partyzanckiego AK, jego żołnierzy i dowódców.
Niestety sama fabuła pozostawia sporo do życzenia, a w szczególności scenariusz. Postaci są płaskie i nijakie, jedynie o Groźnym wiemy coś więcej, reszta bohaterów, to bezimienna masa - nawet Olgierd Łukaszewicz (który jak nikt inny potrafi najpiękniej umierać w polskim kinie).
Konflikt między Groźnym, a Fabianem jest jedynie zasugerowany i musimy wierzyć Kutzowi na słowo, że taki w filmie istnieje. W ostatecznym rachunku, losy bohaterów mało tak naprawdę widza obchodzą.
Należy wspomnieć o najważniejszym zarzucie, jaki pada w kierunku Znikąd donikąd tj. jego wymowy i przedstawienia w negatywnym świetle żołnierzy AK. Ciężko z nim polemizować, choć rozumiem Kutza, który chciał pokazać ciemniejszą stronę partyzantki i wpływu jaki wywiera wojna i wieczne osaczenie na psychikę żołnierzy.
Niestety data powstania filmu sugeruje, że Kutz niebezpiecznie balansował na granicy romansu z ówczesną władzą i artystycznej naiwności. Do dziś mu się ten film wypomina, choć jak podaje alekinoplus: "(...)Realizacja Kutza nie przypadła jednak do gustu cenzurze - obraz został dotkliwie przemontowany, a intencje reżysera wypaczone (twórcę oskarżano później o nieprawdziwe przedstawienie AK-owskiego podziemia).(...)".
Tak więc skoro cenzura ingerowała w fabułę i go przemontowała pod swoje dyktando, to ile w tym winy samego Kutza, że film ma taki, a nie inny wydźwięk?
Jeśli kogoś interesuje temat odbrązawiania mitu podziemia niepodległościowego powinien lepiej obejrzeć znakomite "Na melinę" Stanisława Różewicza, lub przeczytać "Do piachu" jego brata Tadeusza.