Piękny film o ludzkiej godności, odwadze cywilnej i tolerancji. O miłości braterskiej i rodzicielskiej. Filmy o dzieciach zawsze były w Japonii popularne. Dopiero jednak w tym filmie Yasujiro Ozu spojrzał na ich świat z humanistyczną powagą i wielką wrażliwością. Wystarczy zestawić "Urodziłem się, ale..." z ówczesnymi hollywoodzkimi produkcjami z "tresowaną małpką", Shirley Temple, by dostrzec wartość i oryginalność japońskiego filmu.
Dzieci traktowane są tu jak ludzie dorośli. Ich problemy nie są w istocie mniejsze, a sposób postrzegania rzeczywistości mniej szeroki. Jest coś w oku kamery, co sprawia, że sylwetki 5 ? 10 letnich szkrabów wydają się jakby dorosłe. Przy tym "Urodziłem się, ale..." to film bardzo "męski". Poza matką dwóch głównych bohaterów nie pojawiają się w nim kobiety. Chłopcy w swoich zabawach kopiują rytuały yakuzy, walczą o swój honor i pozycję w grupie...
Wielkim walorem filmu jest także uchwycenie życia na przedmieściach przedwojennej Japonii. To inny od wszystkiego, co znamy z kina świat spokojny, skromny i jakby odwieczny.
Koniecznie trzeba także odnotować, że właśnie tym filmem Yasujiro Ozu ostatecznie skrystalizował swój reżyserski styl. Skoncentrował się na cichym, powszednim życiu, na smaku upływającego czasu... "Urodziłem się, ale..." nie posiada naczelnego wątku, ale także nie jest podzielone na kolejne epizody. To po prostu fragment płynącego życia. Czyli w rozumieniu japońskim - prawdziwa sztuka.
Gorąco polecam.
we wspaniały sposób przedstawiono beztroskę dzieciństwa, oraz problemy jakie mu towarzyszyły, choć wydają się małe i takie głupiutkie to jednak mają tak samo wielkie znaczenie jak te w życiu dorosłych. A mimo to ówczesne problemy miały o wiele większy wymiar, niż te późniejsze. Dzisiejsze zastanawianie się nad sensem życia wydają się błahe wobec problemu czy zebra ma białe paski na czarnym ciele, czy czarne na białym. Widziałem już ten film wiele razy i właśnie przez klimat w nim panujący wciąż do niego powracam. Trafnie zauważyłeś, że w filmach z tamtego okresu zupełnie inaczej prezentowano historie dziecięce w Stanach, niż ma to miejsce u Ozu. Tu widać, że z większą miłością autor podchodzi do swoich bohaterów, widząc świat z ich perspektywy, w tamtym okresie kino dziecięce raczkowało i czuć było w nim dystans, w Stanach wyjątkiem jest chaplinowski "Brzdąc". Ozu udało się też w świetny sposób opowiedzieć o ludziach, o grupach społecznych, o tym jak ludzie różnią się między sobą z powodu majątku. To moment, kiedy zderzają się z bezlitosnym światem dorosłych, który okazuje się równie skomplikowany jak ten na podwórku. No i kryzys ojcowski, ulubiony temat Wima Wendersa, dla którego Ozu był mistrzowskim wzorcem. To wszystko się składa na to, że ten film wciąż mnie uwodzi przy każdej kolejnej projekcji:) się rozpisałem ale już mnie tak wzięło na refleksje.