Gęsty jak smoła klimat, świetna realizacja i demoniczna twarz Benicia naprawdę skutecznie przesłaniają scenariuszowe absurdy. Paradoksalnie, to te najlepsze, najbardziej efektowne sceny po namyśle wydają się najmniej sensowne. Po co na przykład kartel ukrywa trupy za ścianami domów, w których mieszka, zamiast po prostu je zakopać? Dlaczego agenci przewożą gangstera przez całe niebiezpieczne Juarez, ryzykując życie, zamiast przetransportować go chociażby helikopterem? A droga przez piekielny graniczny tunel była na pewno jedynym rozsądnym rozwiązaniem, by śledzić niejakiego Diaza? W trakcie seansu widz jest zbyt zahipnotyzowany, by popukać się w głowę, bo te sceny budują cały film i świadczą o niemałym talencie realizatorskim Villeneuve. I co najlepsze, choć powinny, nie wpływają na ostateczną ocenę filmu. Czy to nie magia kina? Film chce się obejrzeć jeszcze raz.
Do wad obrazu dorzuciłbym irytującą postać agentki (czy jej śmierć w finale nie byłaby logicznym zamknięciem sprawy?), ale to na szczęście wynagradzają cyniczny Matt Graver i enigmatyczny Alejandro.
Graver śmiesznie popie*dzielał w klapeczkach. Sensu w filmie oczywiścienie niedużo, ale na rozgrzewkę przed Blade Runnerem zerknąć można.