Film chciał być krytyką strachliwego podejścia do uchodźców, ale chyba przez przypadek stał się czymś innym. Ja tu dostrzegłem obraz współczesnej lewicy, której propozycją na radzenie sobie z problemem terroryzmu jest...przyzwyczajenie się do niego. Jak do powodzi, tsunami czy wybuchów wulkanów: przykro nam z powodu ofiar, ale w sumie nie możemy nic z tym zrobić, a po pewnym czasie nawet zachwycamy się pięknymi ujęciami wypływającej lawy albo potęgi huraganu.
Być może film pokazał dlaczego tak wiele osób odwraca się od tej narracji i kieruje się w prawą stronę. Bo ludzie nie chcą żyć w przekonaniu, że terroryzm jest jak tsunami. Chcą wierzyć, że można z nim walczyć, że można zrobić coś więcej niż żyć od zamachu do zamachu udając smutek przez parę dni po każdym z nich.
Postać głównej bohaterki uosabia irracjonalne podejście do tematu imigracji. Cały film tak naprawdę sprowadza się do jej przemowy w ratuszu. Tutaj twórcy przelali swoje poglądy na papier scenariusza i włożyli je w usta swojej postaci. Sama postać ma pewnie podobne poglądy więc nie było to problemem. Razem krytykują weryfikację uchodźców, którzy przybywają do Europy, wydają się być zmęczeni użalaniem się i smutkiem z powodu zamachów. Priorytetem jest dla nich przyjmowanie imigrantów, a bezpieczeństwo mieszkańców Europy staje się zbędne. Zresztą sama postać ma takie podejście do życia - papierosy, narkotyki, szybka jazda samochodem, przelotne romanse...Maria przyznaje, że nie jest autorytetem moralnym i być może to jest wskazówka: przestańmy słuchać celebrytów w temacie uchodźców bo ich priorytety mogą być zupełnie inne niż nasze.