...tyle, że bez pięknych krajobrazów, muzyki i Brada Pitta. Aż mnie dzisiaj natchnęło do stwierdzenia, że Ameryka nas szantażuje całą tą otoczką świetnie skoponowanej muzyki i genialnych aktorów. Nakładają nam na plecy bagaż i od razu wskazują winowajców w filmie. Tu jest zdecydowanie inaczej, wszystko widzimy z perspektywy i sami możemy ocenić.
Czepiając się jeszcze trochę, chce wspomnieć o barierze językowej. Cholernie trudno było mi wczuć się w słowa bohaterów wypowiadane w innym języku. Niestety mam wrażenie, że większość kwestii była wyklepanych od niechcenia, zero intonacji.
Trochę nie czułam, że oglądam film. W tej prostocie nie zauważyłam niczego nadzwyczajnego, co więcej zmęczyłam się monotonią. Ostatnie 15 minut jest warte skupienia, resztę można przespać.
Zgadzam się, podoba mi się, że film pozwala na wykształcenie własnej opinii. Z tym że mnie film nie nudził wcale, a język obcy nie utrudniał odbioru ;)
Trochę jak Babel i trochę jak Mamut. Oba te filmy świetne, ale Rozstanie je po prostu zjada.
Drugiego nie oglądałam, ale wierzę na słowo, że jest podobny. Dla mnie jednak konwencja całego obrazu była odrobinę za trudna, żeby totalnie poczuć tę historię. Ehh za mało filmów oglądałam, za mało jeszcze wiem...
Obejrzyj sobie w takim razie Mamuta. Ten powinien Ci się spodobać, w stylistyce jest bardziej zbliżony do filmu Inarritu.
Pomimo, że spodziewałam się zupełnie czego innego, film mnie urzekł i naprawdę wciągnął. Bariery językowej specjalnie nie odczułam, a aktorzy? Nie przeszkadzali mi (dziadek z Alzheimerem świetny).
Mojego chłopaka film nużył.