Ostatnio po raz pierwszy sięgnęłam po sequel kultowych „Pogromców duchów”. Fakt, że nigdy nie widziałam z niego choćby urywków, niezmiernie mnie zdziwił – jednak najwyraźniej telewizja najczęściej puszczała „jedynkę” i nie było okazji trafić na kontynuację. Czy bawiłam się jakkolwiek dobrze przy „Pogromcy duchów II”? Trudno powiedzieć.
Pięć lat po obaleniu Piankowego Marynarzyka zespół pogromców duchów rozbił się i prowadzi zupełnie inną działalność. Tu badania naukowe, tam antykwariat z paranormalnymi artefaktami, a do tego telewizyjne show o niezwykłych zjawiskach, niekiedy przerywane przygnębiającymi występami na dziecięcych przyjęciach urodzinowych. Tymczasem coś niepokojącego dzieje się z synkiem Dany Berett, którą złe moce dosięgły również w pierwszej części. Pod Nowym Jorkiem płynie rzeka różowego szlamu, a zły czarownik sprzed setek lat próbuje ponownie się odrodzić. Miasto będzie musiało prędko zadzwonić po pogromców duchów, gdy sprawy zaczną się wymykać spod kontroli.
Fabularnie tak naprawdę leci scenariusz z oryginału, w którym wyłącznie przetasowano motywy. Jest familijnie, jest prosto, złole nie czynią zbyt wiele złolowego, ale nad miastem wisi groźba nieuchronnej (a jednak uchronnej) katastrofy. Nic oryginalnego, odgrzewanie kotleta w dość mało wyrafinowany sposób. O ile wstęp do pierwszego aktu z porozrzucanymi po mieście pogromcami miał ponury urok starcia z rzeczywistością, to wraz z rozwojem akcji historia odlatuje w coraz to bardziej bajkowe rejony. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby chociaż było zabawnie. Nie ma tu jednak szczególnie inteligentnych żartów, obecne gagi wyłącznie mdlą, a miejscami zabawniejszy wydawał się rynsztokowy humor z amerykańskich kreskówek. To się naprawdę nie broni – jedyny faktycznie nakreślony konflikt dotyczy sił paranormalnych, wątki poboczne nie istnieją, a całość wygląda przez to niczym odcinek serialu, a nie pełnoprawną produkcję. Pozytywny odbiór tej kontynuacji trzyma się jedynie na taśmę klejącą przeplataną nostalgią.
Realizacyjnie trudno mimo wszystko się do czegoś szczególnie przyczepić. Tandetne efekty z końcówki lat osiemdziesiątych można tłumaczyć wyłącznie wiekiem, za to jest ich dużo, nawet jeśli były niekoniecznie potrzebne w każdej sytuacji, w której się pojawiły. Zwłaszcza że dobrze wyglądały jedynie niektóre z nich… lewitująca półprzezroczysta głowa Vigo sprawdza się naprawdę marnie w porównaniu do takiej filmowej Statui Wolności. Muzyka nie zapada tym razem w pamięć, a utwory, które wyraźnie chciały powtórzyć sukces chwytliwej ścieżki dźwiękowej z poprzedniej części, nie otrzymały już statusu kultowych. Aktorsko jest w zasadzie to samo co wcześniej. Trochę kiczowato, czasem przerysowanie, ale w żadnym razie nie dominuje zła gra – ot po prostu całość wypada przyzwoicie, choć nie budzi wielkich emocji.
Odrobinę rozczarowała mnie ta produkcja. „Pogromcy duchów II” to z mojej perspektywy kino familijne, do którego po prostu nie chce się wracać. Nie powtórzyło sukcesu, nie zachwyca, nie gwarantuje udanego seansu, jeśli ktoś nie jest zarażony sentymentem do tej opowieści. Szczerze powiedziawszy, zwyczajnie mnie wynudził, a ostatnie kilkanaście minut było niemalże drogą przez kinematograficzne piekło, które ślamazarnie się wlecze do oczywistego finału. Z mojej strony lekko naciągnięte 6/10, nie jest to w żadnym stopniu film, który trzeba obejrzeć.