Jak tylko zobaczyłam plakat, to cała moja miłość do Drake Doremusa ożyła ze zdwojoną siłą. Powiedziałam ostatnio koledze, że w połowie filmu Doremus łamie serce, a na końcu skleja je byle jak taśmą klejącą za pięć złotych z kiosku – żeby jakoś się trzymało.
Doremus raczej do szerszej publiczności nie trafi; gość robi ewidentnie niszowe kino i pozostaje wierny samemu sobie – mimo wspólnego tematu, jego filmy poruszają za każdym razem inny problem, a i tak brną do potwierdzenia ogólnej tezy – bez miłości jesteśmy jak bardzo pusty dzban.
Zoe do uniwersalnych bohaterek raczej nie należy. Z pozoru jest diabelnie przeciętna – pracuje w firmie zapewniającej ludziom dostęp do miłości na zawołanie, jest raczej szara i żywi beznadziejne uczucia do swojego szefa, Cala (Ewan McGregor), który cały ten bałagan stworzył. Kiedy wyznaje mu swoje uczucia w pakiecie dowiaduje się, że nie powinna ich mieć. W końcu jest androidem, stworzonym na potrzebę ludzkości – żeby druga osoba była pewna, że w miłości będzie szczęśliwa; że nie będzie bólu, zdrad i porzucenia. Że ma szanse na sukces w związku – 70% wystarczy.
Przyznam się, że początkowo myślałam o „Zoe” w innych kategoriach. Ale Doremus czułość pokazuje na swoich warunkach – myślisz, że film będzie opowiadał o zmaganiach ludzi z ludźmi? Wrong. Film będzie opowiadał o naszej niepewności, kiedy stykamy się z czymś zupełnie nowym.
Minusem „Zoe” jest na pewno jest kilkukrotne rozstrzelenie wątków i nie ukrywam, że nieco ostudziło to moje uczucia do filmu. Nie jest jakoś diablo niespójnie, ale materiału w scenariuszu jest przynajmniej na trzy filmy: jeden o tym, jak sztuczna inteligencja może być bardziej człowiekiem od człowieka. Drugi o tym, czy możemy przejść nad podziałami. Trzeci o tym, czy potrafimy kierować się uczuciami. A „Zoe” jest przede wszystkim o tym, czy naprawdę nam się wydaje, że będąc po prostu ludźmi, zwykłymi ludźmi, stworzymy miłość bez konieczności przeżywania złamanego serca.
Momentami więc film jest chaotyczną wyliczanką Doremusa i jego kumpla Richarda Greenberga, ale jednocześnie jest tam gdzieś ten potencjał na więcej.
I jak to zwykle u tego artysty bywa mamy do czynienia z piękną wizualizacją. Lubi się bawić wyglądem swoich filmów i nawet jeśli się wyłoży na scenariuszu, to forma jest dla niego święta.
PS wtf z tytułem, z "Zoe" było coś nie tak, że trzeba było zmienić na tytuł głupawej komedii romantycznej?
No widzisz a dla mnie to rozstrzelenie filmu było gwoździem do trumny. Fajne kreacje głównych postaci nic tu nie pomogły. Nie porwał mnie ten film w ogóle, raczej zmęczył, w temacie androidowo-uczuciowo-futurystycznym siląc się na coś nowego niż to co zostało już x razy w kinie powiedziane (i to całkiem niedawno). Nadal nie wiem jakim cudem reżyser tego (dla mnie) co najmniej nieudanego filmu nakręcił coś tak pięknego jak Breathe in :)
Zoe nic nie mówiło prostemu polskiemu widzowi... już któryś raz widzę zmianę tytułu-imienia na inny, nieadekwatny...
Uwielbiam Doremusa za estetykę jego filmów, "Breathe In" od strony audiowizualnej (i fabularnej) jest filmem niemal idealnym i mogę go używać jako przykładu kina, które w stu procentach trafia w mój gust. Ale "Zoe" - choć wciąż formalnie bardzo dobra - nie broni się jako całość, niedomaga fabularnie. "Equals", gdzie Doremus też romansował ze sci-fi, wypadł zdecydowanie lepiej. Niemniej na pewno będę czekał na każdy kolejny film autora "Like Crazy", po cichu licząc, że jeszcze kiedyś wróci do współpracy z Felicity Jones.
Dla mnie najciekawszym był wątek o stworzeniu androida bardziej samotnego niż człowiek, któremu android ten miał samotność zapełnić. Czyli trzeba by tworzyć androidy, które będą dostarczały pocieszały androidy, które będę pocieszały kolejne androidom itd :) Czyli nie ma takiego androida, który mógłby wejść w relacje z człowiekiem bez psychicznego szwanku.