W latach pięćdziesiątych można się było jeszcze nigdzie nie spieszyć. Sprawy toczyły się wolniej i ludzie mieli czas na oglądanie filmów. Nie śpieszących się filmów. Dziś obraz taki uznano by za równie awangardowy co nudny. A wówczas – po prostu kręciło się dwu i pół godzinny film o religii, kościele, religijności, duchowości. O sprawach, na które dziś w kulturze nie bardzo zwracamy uwagę; a jeśli już, to fala krytyki pod adresem kościoła i religii skutecznie zagłusza próbę dialogu.
Prosty film o kościele utrzymany w kościelnym rytmie. Przez prawie trzy godziny śledzimy kolejne etapy klasztornego wtajemniczenia a zarazem rozterki i starania młodej kobiety o rozpoznanie własnego powołania (czy po prostu drogi w życiu). Towarzyszymy jej w prostych codziennych czynnościach i w kolejnych milowych krokach, oglądamy radość i ból, upokorzenie i szczęście… To wszystko w otoczeniu pustych pomieszczeń, ludzi, których obowiązuje milczenie, modlitwy w skupieniu i wielu innych zupełnie nie filmowych sytuacji…
Pozostaje jeszcze pytanie o zakończenie – co zadecydowało o ostatecznej rezygnacji z wybranej drogi?, czym było to podyktowane? Jaka była rola własnej samoświadomości a jaka wszelkich zewnętrznych wpływów.
"Pozostaje jeszcze pytanie o zakończenie – co zadecydowało o ostatecznej rezygnacji z wybranej drogi?, czym było to podyktowane?"
Po prostu nie chciała żyć w zakłamaniu, w dwumyśleniu, w schizofrenii... zrozumiała, że bliżej będzie Boga poza klasztorem niż w jego wnętrzu, bo cała instytucja katolicka znacznie oddaliła się od swoich korzeni i wynaturzyła.