Młoda, ambitna, gotowa na największe poświęcenia, kiedy idzie o osiągnięcie upragnionego celu: sławy. W Hollywood różnie jednak bywa. Na naiwne, początkujące aktoreczki czyha wiele niebezpieczeństw, jak choćby napaleni producenci albo... coś znacznie gorszego.
"Starry Eyes", podobnie jak jego bohaterka, ambicje ma spore. Czerpie przy tym od najlepszych, bo wśród inspiracji bez trudu dostrzeżemy dzieła mistrzów pokroju Lyncha, Cronenberga czy Polańskiego. O ile przez pierwszą połowę to całe cytowanie wypada jeszcze całkiem przekonująco, o tyle potem coś zaczyna wyraźnie zgrzytać. Widmyer i Kolsch najwyraźniej nie odrobili jednak sumiennie lekcji z "Dziecka Rosemary" i zdecydowali się postawić na makabryczną dosłowność. Po stonowanym wprowadzeniu oczekuje na nas festiwal gore, który nie znajduje niestety sensownego uzasadnienia w ramach całej historii. Chodzi bardziej o zwyczajne epatowanie przemocą, a to już ciężko raczej nazwać dojrzałym posunięciem twórczym. Równowagę film odzyskuje dopiero na finiszu, kiedy znów do akcji wkrada się odrobina poetyckiej dwuznaczności. Strasznie nierówne to, nad czym szczerze ubolewam, bo w paru momentach wydawało mi się, że jestem już "kupiony". Zabrakło równowagi i wyczucia. Może następnym razem.
No właśnie jak dla mnie to całe gore było jak najbardziej uzasadnione. Bohaterka, aby przejść transformację w gwiazdę filmową musiała w brutalny sposób rozprawić się ze swoimi przyjaciółmi. Symbolicznie pokazano jak traktuje się dawnych przyjaciół w tym zawodzie, ogólnie w tej branży. Pewnie - epatowania było może przydużo, ale taka konwencja. Ja jestem kupiony. Ode mnie 9/10, dawno tak dobrego horroru nie widziałem.