Obejrzałam ten film zaledwie dzień po przeczytaniu książki Bradbury'ego i nieźle się zawiodłam. Nie oczekuję, że każda ekranizacja będzie stuprocentowo wiernym odzwierciedleniem oryginału, czasem to nawet fajnie, kiedy reżyser serwuje widzom własną interpretację danego dzieła, ale w przypadku Fahrenheita 451 odstępstw jest zbyt wiele i to w nieciekawym kierunku. Gdzie klimat i dobitne przesłanie oryginału? Miałam wrażenie, że oglądam przede wszystkim film o nieco przedwczesnym kryzysie wieku średniego u faceta, który poznał atrakcyjną blondynkę i nagle odkrył, że obecna żona i praca mu nie odpowiadają, a nie moralitet sci-fi o społeczeństwie, które same postanowiło się ogłupić, rezygnując z myślenia i wymiany poglądów. Czy koniecznie trzeba było zastępować tchórzliwego, starego profesora Fabera atrakcyjną, wygadaną i "legalną", dwudziestoletnią blondynką, z którą bohater zaliczy obowiązkowy happy end? Gdzie przekonujące ukazanie rozwoju krytycznego myślenia u głównego bohatera? W książce Montag działał - głupio, ale zawsze! - na rzecz obalenia systemu, natomiast w filmie gada głównie o swojej promocji i pozostaje bierny. Gdzie prawdziwie depresyjny klimat jego relacji z żoną, gdzie samo ukazanie, jak bardzo nieszczęśliwa czuła się Linda (Millie)?
Bardzo byłam ciekawa, jak film z lat 60-tych poradził sobie z efektami specjalnymi w postaci mechanicznego psa-pająka, słuchawek dousznych czy salonu z trzema ekranami telewizyjnymi. Otóż film nie poradził sobie... nijak, bo większość "trudnych" elementów zwyczajnie wycięto, może z wyjątkiem telewizora Lindy - spory, płaski ekran na współczesnym widzu nie robi najmniejszego wrażenia, ale 50 lat temu to musiało być naprawdę coś. :) Co ciekawe, na miejsce wywalonych efektów dano inne, których próżno szukać w oryginale, czyli latających strażaków i "podniebną" kolejkę (której nie pobudowano już peronów, lol).
No, ale efekty efektami, film się bez nich obejdzie. Gorzej z tym, o czym pisałam na początku - gdzieś po drodze zgubiły się duch i siła papierowego oryginału. Czyli wychodzi na to, że Bradbury miał rację - kino/telewizja nie są w stanie porządnie zastąpić książek. ;)
Podpisuję się pod tym komentarzem obiema rękami.
Generalnie, moim zdaniem, to olbrzymia większość ekranizacji powinno nazywać się tylko interpretacją książki. Wyjątkiem jaki przychodzi mi w tym momencie do głowy jest chyba tylko serial "Lalka" Ryszarda Bera. Tam twórcy trzymali się kurczowo prozy Prusa.
Celem adaptacji filmowej wcale nie jest wierne przeniesienie książki na ekran, jeżeli tego właśnie oczekujesz, to po prostu przeczytaj książkę jeszcze raz. Film jest zupełnie inną formą sztuki i odtwarzanie pisma na taśmie filmowej jest tylko marnowaniem potencjału kinematografii
Argument trochę kulą w płot. Nie chodzi o samą formę wyrazu, tylko o wyrażoną przez tę formę treść. Przykładowo: Jackson po swojemu zinterpretował Tolkiena, nie przenosił książki na ekran 1:1 - i to jest okej. Ale gdyby zamiast historii o ratowaniu świata nakręcił komediowy sitcom o romantycznej relacji Froda z Samem, bagatelizując przy tym wątek pierścienia, to chyba nikogo nie dziwiłby głosy fanów, że "nie tego się spodziewaliśmy".
W filmowym Fahrenheicie zabrakło mi esencji oryginału. Tyle.