Życiorysy ludzi kina bywają niekiedy ciekawsze niż ich twórczość. Na styku magii ekranu i prozy życia kryje się prawda o artyście. W dziale "Persona" będziemy jej szukać – wytrwale, niczym Philip Marlowe i Fox Mulder razem wzięci.
W dzieciństwie planował, że zostanie księdzem, bo też kościół wydawał się jedynym sensownym schronieniem przed realiami nowojorskiego Hell's Kitchen, gdzie dorastał na przełomie lat 40. i 50. Na szczęście, w okolicy znajdowało się także kino i to dla X Muzy Martin Scorsese postanowił zmienić młodzieńcze plany.
Finał tej historii znamy dobrze:
Scorsese porzucił ministranckie szaty, stając się w przeciągu kilku dekad jednym z topowych współczesnych reżyserów amerykańskich. To, że wciąż pozostaje w doskonałej formie artystycznej i nie traci zapału do pracy udowodnił w pokazywanym na początku roku w polskich kinach
"Wilku z Wall Street". Z kolei już na 2015 rok wytwórnia Paramount Pictures oficjalnie potwierdziła premierę jego najnowszego obrazu zatytułowanego
"Milczenie Boga".
Po godzinach To facet, który przez kilka godzin potrafi mówić o tym, jak bohater na ekranie ma wiązać krawat - mówi o swoim przyjacielu
Robert De Niro. Podobnie jak
Tarantino czy
Soderbergh,
Scorsese zalicza się bowiem do wielkiej kinofilskiej rodziny, której członkowie miłość do medium wyssali wraz z mlekiem matki. I nie ma w tym stwierdzeniu zbyt wiele przesady. Jeśli spojrzeć na jego dorobek reżyserski, ale też listę działań “okołofilmowych”, łatwo wpaść w kompleksy. Wystarczą pierwsze fakty z jego życia po godzinach: choćby to, że jest nie tylko założycielem, ale i głównym współfinansującym prace działającej od niemal ćwierćwiecza fundacji non-profit na rzecz cyfrowej rekonstrukcji starych arcydzieł, których dawno zapomniane kopie przeleżały dekady w zagraconych magazynach i zdążyły się niemal rozłożyć. Od niedawna także nadzoruje i firmuje swoim nazwiskiem inicjatywę, mającą na celu promocję klasyki polskiego kina w Stanach Zjednoczonych, od Nowego Jorku po Los Angeles (cykl "Martin Scorsese Presents: Masterpieces of Polish Cinema"), którego zresztą - jak sam przyznaje - jest wielkim fanem (do jego ulubionych tytułów zaliczają się
"Popiół i diament" oraz
"Rękopis znaleziony w Saragossie").
Scorsese wydaje swoje pieniądze i podróżuje, by ratować zaginiony świat kina - to etos kogoś w rodzaju strażnika pamięci X muzy. I choć reżyser korzysta z przywilejów człowieka bogatego - posiada bowiem na Manhattanie dom kupiony w 2008 roku za dwanaście i pół miliona dolarów, w którym roi się od plakatów filmowych kolekcjonowanych od 1968 roku, wiktoriańskich mebli i drogocennych dzieł sztuki - to jego zaangażowanie wykracza daleko poza granice wsobnego Hollywood. Eksplikacją tej wyjątkowej postawy była realizacja zabarwionego autentyczną nostalgią i miłością do kina filmu
"Hugo i jego wynalazek" (2012). W tej fantazji na temat smutnego dzieciństwa chłopca sieroty, który dzięki magicznej sile kina zyskuje przyjaźń i zastępczą rodzinę, mogłem wyrazić emocje, które towarzyszyły mi przez lata zajmowania się starymi, archiwalnymi taśmami - przyznaje reżyser. Wielką radość sprawiło mi wskrzeszenie niewinnego świata
Meliesa,
Chaplina,
Lloyda, braci
Lumière.
Wściekły byk Hollywood, stworzone z myślą o pielęgnowaniu mitu "american dream", nigdy nie nauczyło się tolerować takich person jak
Scorsese. Jego filmy odkłamywały rzeczywistość, proponowały ponurą wizję miejskiej Ameryki, nie gwarantowały happy endu. Zrażał tym zarówno szefów wielkich wytwórni, bojących się zainwestować pieniędzy w takie filmy, jak i członków przesiąkniętej konserwatyzmem Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Kontrowersje, jakie narosły wobec postawy oraz stylu artysty, skutkowały długoletnimi bojami nie tylko z gronem akademików (jedyna statuetka otrzymana w 2007 roku za
"Infiltrację" uważana jest przez wielu jako nagroda pocieszenia), lecz także ze studyjną cenzurą, a nawet z osobami nie związanymi bezpośrednio ze środowiskiem filmowym. Aby wywalczyć dystrybucję dla
"Taksówkarza" musiał przykładowo zmniejszyć nasycenie kolorów podczas kulminacyjnej sceny strzelaniny, tak by krew nie rzucała się zbyt nachalnie w oczy. Kiedy zaś tytuł po raz pierwszy trafił do telewizji, przed emisją wyświetlano ostrzegawczy komunikat dla widzów o dużym stężeniu przemocy zawartej w filmie. Niby nic takiego, jednak kilka lat później miało to swój wydźwięk - John Hickney Jr., który dokonał zamachu na prezydenta
Reagana miał ponoć obsesję na punkcie
"Taksówkarza". Z kolei po nakręceniu
"Ostatniego kuszenia Chrystusa" fanatycy religijni w ramach protestu podpalili paryskie kino, a
Scorsese przez jakiś czas potrzebował ochroniarzy. Gorąco zrobiło się także wtedy gdy rząd Chin, po lekturze
"Kunduna", uznał reżysera za "persona non grata". Co więcej, wydał dla całej ekipy odpowiedzialnej za film, dożywotni zakaz wstępu na terytorium kraju. To zamknęło chiński rynek dystrybucji, ograniczyło znacząco wpływy i doprowadziło do zwolenienia ówczesnego szefa Walt Disney Company Michaela Ovitza (jego decyzją Disney przejął dystrybucję filmu od Universalu). Także gangsterskie
"Kasyno" nie uniknęło dwadzieścia lat temu publicznej chłosty, jaka dzisiaj jest udziałem
"Wilka z Wall Street".
Wyjątkowość
Martina Scorsese polega na tym, że często robi to, na co kultura popularna nie pozwala - produkuje dzieła sztuki z odrobiną dwuznaczności.
Marty nienawidzi robić rzeczy, które są politycznie poprawne lub oczekiwane - mówi
Thelma Schoonmaker, wieloletnia montażystka jego filmów. -
On absolutnie nie toleruje popadania w banał. Dlatego nie chce narzucać widzom tego, co mają myśleć o filmie i o bohaterach. I to jest dla niego przekleństwem.
Wiek niewinności Swoją przygodę z wielkim kinem autor
"Chłopców z ferajny" (1990) zaczynał u progu lat 70. Nowa fala młodych reżyserów nowojorskich napływała w tym właśnie czasie do słonecznej Kalifornii, byli wśród nich m.in.
Brian De Palma i
Steven Spielberg. Marty'emu początkowo trudno było przyzwyczaić się do klimatu Zachodniego Wybrzeża. Przywiózł ze sobą bogate portfolio prywatnych obsesji, głównie natury religijnej. Jako młody chłopak, którego rodzice byli imigrantami o włoskich korzeniach, otrzymał solidne katolickie wychowanie i przez jakiś czas, będąc ministrantem, poważnie myślał o zostaniu w przyszłości księdzem. Wybór miał skromny, bo większość kolegów, jeżeli nie do kościoła, trafiała pod skrzydła ulicznych gangów, które rządziły w dzielnicy Little Italy.
Momentami
Scorsese zachowywał się jak znerwicowane dziecko. Panicznie bał się latania, dlatego za każdym razem, kiedy wsiadał do samolotu w Nowym Jorku, ściskał krucyfiks. Jedna z dziwniejszych fobii związana była z numerem jedenaście, przez co unikał jak ognia wszystkiego, co miało związek z tą liczbą (np. nigdy nie wchodził do budynków o tym numerze). Zyskał też w międzyczasie pseudonim "Drakula" - jako astmatyk starał się nie wychodzić w dzień na zewnątrz w obawie, że gorący klimat pogorszy jego stan zdrowotny. Kiedy już wychodził wieczorami, zazwyczaj niedbale ubrany, nosił wokół szyi obowiązkowo kilka talizmanów, które w jego mniemaniu przynosiły mu szczęście. Niedługo po przybyciu do Hollywood zaprzyjaźnił się z Johnem
Cassavetesem. To
Cassavetes dał mu złotą radę, by zaczął robić filmy o tym, co naprawdę go obchodzi. A Marty'ego obchodził Nowy Jork. W ten sposób narodziły się "
Ulice nędzy" (1973) i
"Taksówkarz" (1976) oraz rozpoczęła współpraca z innym nowojorczykiem o włoskich korzeniach -
Robertem De Niro.
Z
De Niro nakręcili w sumie osiem filmów i po dziś dzień łączą ich bardzo zażyłe stosunki. Panowie poznali się w 1972 roku na jednym z przyjęć wigilijnych organizowanych u Jaya Cocksa, scenarzysty i krytyka filmowego. Od razu przypadli sobie go gustu, co w dużej mierze wynikało z faktu, że obaj dorastali obok siebie, choć osobiście się nie znali.
Byliśmy do siebie podobni, głównie przez to, że obaj czuliśmy się w jakiś sposób outsiderami - wyjaśnia
Scorsese.
De Niro bardzo dobrze znał specyfikę życia na nowojorskich ulicach i podobnie jak reżyser "Kasyna" (1995) nie był typowym twardzielem, co nadrabiał głównie poczuciem humoru i sprytem. Właśnie kogoś takiego potrzebował
Scorsese do swoich projektów.
Reżyser ukształtował aktorski wizerunek
De Niro, dopingując go, gdy ten eksperymentował z metodą Stanisławskiego (jazda taksówką po nowojorskich ulicach przez długie miesiące przed zdjęciami do
"Taksówkarza" , żmudne treningi na ringu bokserskim i przybranie 30 kilogramów do roli Jake’a La Motty we
"Wściekłym byku"). Gdy na stulecie kina Amerykański Instytut Filmowy ogłosił ranking stu najlepszych filmów wszech czasów, na listę trafiły aż trzy produkcje duetu:
"Wściekły byk" (24. miejsce),
"Taksówkarz" (47. miejsce) i
"Chłopcy z ferajny" (74. miejsce). Dość powiedzieć, że od momentu nakręcenia ostatniego wspólnego filmu, jakim było
"Kasyno" w 1995 roku, aktor drastycznie obniżył loty.
Scorsese z kolei dosyć szybko znalazł godnego następcę w osobie
Leonardo DiCaprio.
Ciemna strona miasta Lojalność i zaufanie to zdecydowanie dwie cechy jakim hołduje reżyser
"Kolor pieniędzy" (1986). Stąd wieloletnia przyjaźń i współpraca - najpierw z
De Niro, a obecnie z gwiazdą
"Titanica". Bez
DiCaprio, jak stwierdził jakiś czas temu, nie wyobraża już sobie żadnego swojego filmu. Nic dziwnego, bo dzieła tandemu sprzedają się jak świeże bułeczki. Kontrowersyjny
"Wilk z Wall Street" okazał się komercyjnym strzałem w dziesiątkę, zarabiając na świecie prawie 400 milionów dolarów (przy 100-milionowym budżecie), a wcześniejsza
"Wyspa tajemnic" osiągnęła pułap 300 milionów dolarów (przy zainwestowanych 80 milionach). Choć może zabrzmieć to jak najgorszy z banałów, to jednak kluczem do artystycznego sukcesu filmów
Scorsese (co nie zawsze przekłada się na sukces w box office) pozostaje odpowiedni dobór obsady.
Wybierając właściwego aktora, wiem już, że mam postać. Aktor nie może udawać, że jest kimś innym, niż jest. Wtedy nic nie wychodzi. Liczy się jego osobowość, która musi idealnie pasować. Trzeba aktorów słuchać. Ufać im. Lubić ich. Bez tego nie da się zrobić dobrego filmu - mówi reżyser.
Scorsese często podkreśla, że robienie filmów stanowi dla niego rodzaj terapii. Była nią na pewno możliwość pracy na planie
"Wściekłego byka" (1980), kiedy po klapie musicalu
"New York, New York" (1977) reżyser wpadł w ciężką depresję. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, że ten starszy pan w okularach, który organizuje w swojej manhattańskiej rezydencji projekcje filmowe dla nastoletniej córki i jej przyjaciół, był w latach 70. uzależniony od kokainy i alkoholu. Że w trakcie jednego z canneńskich festiwali, nie mogąc znaleźć na miejscu odpowiedniej ilości narkotyku, wynajął samolot i poleciał po specyfik do Paryża.
Te czasy już minęły, lecz wyznawana filozofia się nie zmieniła:
Filmowanie bywa aktem agresji, czasami nawet bardzo niebezpiecznym. Reżyserując odczuwa się wielką namiętność, graniczącą niekiedy z obsesyjnym pragnieniem utożsamienia się ze światem, o którym się opowiada. Chce się w niego wejść i żyć życiem stworzonych postaci, posiąść cudze dusze, być nimi. Naprawdę trudno się przed tym obronić. Traci się przez to przyjaciół, współpracowników. Jedynym sposobem uwolnienia się od tego brzemienia jest robienie kolejnego filmu. Pytany przez dziennikarzy o ewentualną emeryturę, tylko się uśmiecha.