Życiorysy ludzi kina bywają ciekawsze niż ich twórczość. Na styku magii ekranu i prozy życia kryje się prawda o artyście. W dziale "Persona" będziemy jej szukać – wytrwale, niczym Philip Marlowe i Fox Mulder razem wzięci.
***
Dla artysty o jego temperamencie i ambicji romans z kinem był kwestią czasu. Jednostki charyzmatyczne, tajemnicze, naznaczone piętnem Innego, skore do poświęceń to najczęstszy, choć nie jedyny, profil postaci, w jakie z powodzeniem wcielał się David Bowie. Piosenkarz o rewelacyjnych możliwościach wokalnych, błyskotliwy tekściarz, ceniony kompozytor, multiinstrumentalista (potrafił grać na czternastu różnych instrumentach), producent muzyczny, malarz i niezapomniana osobowość sceniczna. To tylko niektóre pola aktywności brytyjskiego gwiazdora (urodzonego 8 stycznia 1947 roku w Brixton), który w ramach trwającej ponad czterdzieści lat kariery wydał prawie trzydzieści albumów studyjnych oraz sprzedał blisko sto czterdzieści milionów płyt sygnowanych nazwiskiem
Bowie: pseudonimem mającym przed laty uchronić
Davida Roberta Haywooda Jonesa przed błędnym identyfikowaniem go z wokalistą formacji The Monkees,
Davym Jonesem.
Natura kameleona "Odkrywałem swój image tak wiele razy, że nie wykluczam, że na samym początku byłem Koreanką z nadwagą" – przewrotna uwaga autora "Space Oddity" celnie podkreśla jego ustawiczne poszukiwanie nowych form artystycznej (auto)ekspresji. Obdarzony naturalną charyzmą, androgyniczną urodą oraz równie przeszywającym, co uwodzicielskim spojrzeniem błękitnych oczu (w 1962 roku, podczas bijatyki z kumplem,
David doznał uszkodzenia lewej gałki ocznej, skutkującego między innymi trwałym rozszerzeniem źrenicy) londyńczyk nie miał większych problemów z podbiciem serca publiczności, z upływem lat otaczającej solistę aurą swoistego kultu. Sam zainteresowany zawsze jednak trzymał swoich fanów na bezpieczny dystans.
Bowie bezbłędnie opanował sztukę zaskakiwania oraz szokowania opinii publicznej – zarówno swoim ekscentrycznym wyglądem, jak i kontrowersyjnymi wypowiedziami – skutecznie uderzając we wszelkie przejawy konserwatywnego stylu życia. Twórca "Young Americans" jako jeden z pierwszych artystów dokonał coming outu w czasach zdecydowanie temu niesprzyjających (choć potem podkreślał, że jego deklaracja homoseksualizmu była dość specyficznym chwytem marketingowym). Razem ze swoją pierwszą żoną Angie
Bowie tworzył otwarty, tolerancyjny związek: jak wieść gminna niesie, kiedy małżonka nakryła
Davida w łóżku z
Mickiem Jaggerem, odwróciła się na pięcie i poszła przygotować im śniadanie.
Bohater niniejszego tekstu z zapałem przełamywał zastane konwencje, dyktował muzyczne trendy (słynne "Jest nowa fala, jest stara fala i jest
David Bowie") oraz bezbłędnie wyczuwał zmiany zachodzące w modzie i szeroko rozumianej (pop)kulturze. Co więcej, nigdy nie lekceważył możliwości oferowanych przez środki masowego przekazu, potrafiąc zrobić z nich należyty użytek. I niespecjalnie przejmował się konwenansami: być może dlatego nie przyjął ani tytułu Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego, ani tytułu szlacheckiego.
Wielość w jedności Teatralność występów
D.B., jak również intelektualny walor pisanych przez niego tekstów, szły w parze ze stylistyczno-gatunkowymi eksperymentami. Folk rock, glam rock, soul, jazz, pop, new romantic, krautrock, industrial, jungle czy ambient – autor "Let’s Dance", jak na muzycznego kameleona przystało, czerpał inspiracje z przeróżnych źródeł, nigdy jednak nie zatracając przy tym swojej artystycznej tożsamości. Co nie zmienia faktu, że w zależności od dekady sceniczne inkarnacje
Davida Bowiego – skądinąd eksponujące aktorskie możliwości artysty – diametralnie się od siebie różniły. Mods, hippis, dandys, europejski intelektualista (z czasów nagrywanej z
Brianem Eno "trylogii berlińskiej"), quasi-makler z Wall Street początku lat 80. czy sympatyczny pan w średnim wieku: w każdym z powyższych wariantów, nawet jeśli chwilami mocno upozowany, pozostawał sobą. Problemy zaczynały się w chwili, gdy osobliwe alter ego zaczynało dominować nad "prawdziwym"
Bowiem.
Wraz z przypadającą na rok 1972 premierą longplaya "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders form Mars" muzyk przeistoczył się w tytułową personę – odzianą w cudaczne kostiumy, ufarbowaną na marchewkowy kolor biseksualną ikonę glam rocka. Rozemocjonowany Ziggy był swoistym prorokiem zapowiadającym nadejście Ludzi z Gwiazd: nieskończonych istot wędrujących po kolejnych wszechświatach. Gdy zbudowani z antymaterii przybysze trafiają na Ziemię (ściślej – do Greenwich Village), Ziggy oddaje im do spożycia swoje ciało, dzięki czemu kosmiczne bóstwa mogą objawić się ludzkości stojącej u progu ostatecznej katastrofy.
O wiele mroczniejszą inkarnacją
Davida był debiutujący w 1975 roku "Thin White Duke": ubrany w białą koszulę i czarną kamizelkę jasnowłosy jegomość, do którego jak ulał pasowały takie określenia jak "szalony arystokrata", "amoralne zombie" czy "aryjski superman". Zrodzony w czasie narkotykowej zamieci pustoszącej wówczas ciało i umysł muzyka, oziębły książę słynął z wygłaszania – bynajmniej nie tylko na scenie – kontrowersyjnych nonsensów ("Adolf Hitler był jedną z pierwszych gwiazd rocka"), z których
Bowie gęsto się tłumaczył, gdy rządy TWD szczęśliwie dobiegły końca. Estradowe wcielenia twórcy "The Man Who Sold the World" ciekawie korespondowały z jego aktorskimi kreacjami, w gronie których znalazło się kilka naprawdę wyjątkowych, choć nie zawsze pierwszoplanowych ról.
Wspomnienia z gwiezdnego pyłu Dla artysty o jego temperamencie i ambicji romans z X muzą musiał być tylko kwestią czasu. Jednostki obdarzone naturalną charyzmą, bez dwóch zdań tajemnicze, naznaczone piętnem inności, skore do poświęceń (choć czasem kosztem drugiej osoby), a w dodatku ujmująco i boleśnie ludzkie to najczęstszy, choć nie jedyny profil postaci, w jakie z powodzeniem wcielał się
David Bowie. Przypomnijmy występ artysty w
"Człowieku, który spadł na Ziemię" (1976)
Nicolasa Roega, gdzie zagrał postać humanoidalnego kosmity, opuszczającego rodzimą planetę w poszukiwaniu zasobów wodnych, niezbędnych do jej ocalenia – nie mówiąc już o rodzinie protagonisty. Przybierając ekscentryczną powierzchowność oraz personalia Thomasa Jerome’a Newtona, bohater wykorzystuje swoje umiejętności do zdobycia pozycji, zaplecza finansowego i władzy, dzięki której przystępuje do realizacji "misji ratunkowej".
Problem w tym, że protagonista nawiązuje romans z Mary-Lou (w tej roli przekonująca
Candy Clark), wskazującej mu bogactwo ziemskich przyjemności: od alkoholu, przez seks, po telewizję. Od tego momentu widz śledzi degenerację mężczyzny, odkrywającego w sobie nieznane mu wcześniej pokłady chciwości, egoizmu i pragnienia bezrozumnej konsumpcji. "Uczłowieczony" przybysz – samotny, przegrany, będący cieniem samego siebie – traci szansę na powrót do domu, targanego przedśmiertnym spazmem. W tym alegorycznym dramacie SF wywiedzionym z prozy
Waltera Tevisa Bowie stworzył oszczędną, a jednocześnie bardzo sugestywną kreację niezwykłego outsidera, którego osobowość ulega sukcesywnemu rozpadowi. Nie trzeba dodawać, że lekkość, z jaką piosenkarz wcielił się w Newtona, była w dużym stopniu efektem nadużywania przez artystę kokainy, choć z drugiej strony przyznanie mu nagrody Saturna w kategorii najlepszego aktora trudno uznać za porażkę.
Abstrahując od problemów z koncentracją na planie (oraz słynnego zatrucia nieświeżym mlekiem wyłączającego twórcę "Hunky Dory" na jakiś czas z udziału w zdjęciach), rola androgynicznego kosmity w ciekawy sposób dokumentowała ówczesną kondycję egzystencjalną muzyka, który zresztą w chwilach przerwy w realizacji filmu poświęcał się przeróżnym zajęciom. A to komponował muzykę ilustracyjną na potrzeby projektu
Roega (jednak ze względu na kontraktowe obostrzenia wytwórni soundtrack – ostatecznie niewydany – przygotował "Papa" John Phillips z formacji The Mamas & The Papas), a to rysował lub pisał opowiadania, nie mówiąc już o wstępnych przygotowaniach do głównej roli w filmowej biografii
Bustera Keatona, która jednak nie doszła do skutku.
Oniryczny, pełen ciekawych zabiegów wizualnych
"Człowiek, który spadł na Ziemię", mimo szczerej niechęci większości krytyków, okrzyknięty został dziełem kultowym i bez mała inspirującym. W powieści "VALIS" Philipa K. Dicka postać muzyka Erica Lamptona to przecież nic innego jak porte parole
Bowiego z tamtych lat, zaś
Michael Fassbender – przygotowując się do roli androida Davida w
"Prometeuszu" (2012)
Ridleya Scotta – czerpał natchnienie z pierwszej kinowej roli brytyjskiego idola.
Piękna bestia Cudowny efekt osobliwości
Bowie osiągnął, kreując także jedną z głównych ról w
"Zagadce nieśmiertelności" (1983). Reżyserski debiut
Tony’ego Scotta – wysmakowana, choć stosunkowo luźna adaptacja powieści
Whitleya Striebera – nie tylko okazał się jednym z ważniejszych tytułów proponujących rewizjonistyczne spojrzenie na kulturowy fenomen wampiryzmu (vide: otwierające film "Bela Lugosi’s Dead" w wykonaniu formacji
Bauhaus to zaledwie aperitif przed krwawą, postmodernistyczną ucztą), ale i obowiązkową pozycją dla przedstawicieli subkultury gotyckiej. Jako John Blaylock – nieumarły kochanek i towarzysz wyniosłej Miriam (granej przez
Catherine Deneuve), w początkowej fazie filmu wyraźnie stylizowany na
"Człowieka, który spadł na Ziemię" –
David zaprezentował całkiem przekonujący poziom aktorstwa, biorąc pod uwagę fakt, że przez większość czasu ekranowego paraduje w pełnej charakteryzacji.
Bazując głównie na grze spojrzeń oraz modulacji głosu (ochrypłe brzmienie gwarantowały nocne serenady piosenkarza, wykrzykującego na Moście Jerzego Waszyngtona swoje ulubione punkowe kawałki), twórca "Diamond Dogs" uwiarygodnił dramat młodego duchem mężczyzny – drapieżnika w równym stopniu budzącego strach, jak i współczucie – uwięzionego w gwałtownie starzejącym się ciele. Dramat zranionej, bo oszukanej przez ukochaną osobę istoty, której nieoczekiwanie pisany jest los odtrąconego faworyta, mającego spędzić wieczność na rozpamiętywaniu dawnego życia jako zamknięty w skrzyni, zasuszający się upiór, na domiar złego wciąż posiadający pełnię zmysłowych doznań. I chociaż
"Zagadka nieśmiertelności" wielu zapamiętało dzięki nastrojowym scenom erotycznym w wykonaniu
Deneuve i
Susan Sarandon (wcielającej się w postać ponętnej gerontolog doktor Sary Roberts), drugoplanowy występ autora "Aladdin Sane" do dziś przykuwa uwagę swoim minimalizmem.
Gobliny i spółka Kiedy
Jim Henson opracowywał koncepcję swojego
"Labiryntu" (1986) – pełnometrażowej baśniowej fantasy z udziałem "żywych" aktorów – przewidywał, że w drugoplanowej roli przebiegłego króla goblinów Jaretha najlepiej sprawdzi się animatroniczna kukła. Ostatecznie jednak przychylił się do napływających zewsząd sugestii, by postać nemezis nastoletniej Sarah (granej przez młodziutką
Jennifer Connelly) obsadzić cenioną gwiazdą muzyki. Wśród pretendentów do goblinowego tronu znalazł się między innymi
Mick Jagger,
Michael Jackson,
Sting oraz (nomen omen)
Prince. Reżyser – nie po raz pierwszy zresztą – posłuchał dobrej rady swoich synów przekonanych, że najlepszym Jarethem będzie ich rozśpiewany idol,
David Bowie.
Ujmujący dystans do samego siebie, nuta narcystycznej przekory, pierwiastek rockowej zgrywy oraz subtelny podtekst erotycznej pokusy to najważniejsze aspekty tej wyjątkowo osobliwej, a przy okazji przesympatycznej kreacji w aktorskim dorobku
Bowiego. Zresztą gwiazdor zawsze bardzo ciepło wspominał współpracę z
Hensonem, także dlatego że przy okazji mógł w nieco innej odsłonie zaprezentować swoje możliwości wokalne, zaś wykorzystane w filmie piosenki "Underground" i "As the World Falls Down" posłużyły za kanwę wideoklipów wyreżyserowanych przez
Steve’a Barrona. Niestety, finansowa porażka
"Labiryntu" (dziś dzieła pokrytego szlachetną patyną) położyła się także cieniem na dalszej wielkoekranowej karierze autora "Station to Station", który w odczuciu hollywoodzkich inwestorów nie był już gwiazdą zdolną przyciągnąć do kin wielomilionową rzeszę widzów.
Sny na Jawie Efekt osobliwości
David Bowie z powodzeniem prezentował także w repertuarze o stricte dramatycznej proweniencji. Wielkim sukcesem była jego brawurowa interpretacja postaci Johna (a w zasadzie Josepha) Merricka w broadwayowskiej adaptacji "Człowieka Słonia" (1980-1981). To właśnie pamięć o tej kreacji sprawiła, że reżyser
Nagisa Oshima od razu wiedział, kto będzie idealnym odtwórcą roli niepokornego majora Jacka Celliersa w filmie
"Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence" (1983), czyli adaptacji książki "The Seed and the Sower"
Sir Laurensa van der Posta, w której autor w zbeletryzowany sposób przedstawił losy brytyjskich oficerów (w tym swoje) przetrzymywanych w japońskim obozie jenieckim położonym na terytorium Jawy.
Emocjonalną dominantą dzieła
Oshimy – filmowej apologii honoru, swobody myśli oraz wolności przekonań wznoszących się ponad kulturowe podziały – stanowi niejednoznaczna, podszyta seksualną fascynacją relacja między charakternym, wychowanym w Nowej Zelandii Celliersem a dowódcą obozu kapitanem Yonoi (granym przez kompozytora
Ryuichiego Sakamotę, odpowiedzialnego także za ścieżkę dźwiękową tegoż dzieła). Pełna niedopowiedzeń gra prowadzona między bohaterami (podkreślana za pomocą sztuki operatorskiej plus stosownej ilustracji muzycznej) sprawnie nakręca dramaturgiczną sprężynę filmu, gdzie twórca "Low" kreuje rolę indywidualisty poszukującego, podobnie jak Yonoi, odkupienia za błędy przeszłości (w przypadku majora Celliersa powracającej także pod postacią snów). Bo jak przekonuje seans tego wojennego dramatu, droga do przebaczenia wiedzie przez największą ofiarę, którą każdy z bohaterów – przedstawicieli dwóch różnych światów – ponosi na swój własny sposób.
Dyskretny urok osobliwości Piosenka "Cat People (Putting Out Fire)" z datowanego na rok 1982 dreszczowca
Paula Schradera; muzyczna refleksja "This is Not America" czyniona u boku
Pata Metheny’ego na potrzeby filmu
"Sokół i koka" (1985)
Johna Schlesingera czy "The Hearts Filthy Lesson" wyróżniająca się na soundtracku
"Siedem" (1995)
Davida Finchera. Swoje zauroczenie X muzą
Bowie ukazywał także jako kompozytor, choć mimo braku lukratywnych ofert ze strony Fabryki Snów (zaznaczmy jednak, że odrzucił propozycję zagrania
Spielbergowskiego "Hooka" oraz podziwiania
"Zabójczego widoku" z perspektywy Maxa Zorina – przeciwnika samego Jamesa Bonda) nie zrezygnował z aktorskiej pasji, przemykając na ekranie w mniej lub bardziej znaczących, aczkolwiek zdecydowanie zapadających w pamięć epizodach.
Kapitalna interpretacja Poncjusza Piłata w
"Ostatnim kuszeniu Chrystusa" (1988)
Martina Scorsese była jednym z wielu aktorskich ozdobników wykorzystanych przez reżysera w tym budzącym swego czasu niemałe kontrowersje dziele. Jako widmowy agent FBI Phillip Jeffries szybko, lecz diabelnie skutecznie podkręcił spiralę osobliwości w
"Twin Peaks: Ogniu, krocz ze mną" (1992)
Davida Lyncha. Odziany w oryginalną marynarkę, perukę i okulary należące onegdaj do
Andy'ego Warhola stworzył ciepły, nietuzinkowy wizerunek króla pop-artu, przywoływanego przez
Juliana Schnabla w
"Basquiat – Tańcu ze śmiercią" (1996). Postać bezwzględnego zabójcy o sardonicznym uśmiechu i swojsko brzmiącym nazwisku Jack Sikora to jeden z nielicznych powodów, dla których warto sięgnąć po spaghetti western
"Gunslinger's Revenge" (1998)
Giovanniego Veronesi. Natomiast w 2006 roku
Christopher Nolan udał się do Nowego Jorku, by osobiście przekonać muzyka, że tylko on posiada dość charyzmy i
"Prestiżu" niezbędnych do występu w roli
Nikoli Tesli: innowatora i wizjonera, który o mały włos nie padł ofiarą własnych obsesji.
Osobliwym doświadczeniem jest natomiast seans
"Sekretu pana Rice’a" (2000) w reżyserii
Nicholasa Kendalla: familijnej przypowiastki o nadziei, ale i konieczności akceptowania wyroków losu.
David wcielił się tu w postać szalenie życzliwego sąsiada, który udziela dwunastoletniemu Owenowi (obawiającego się nawrotu choroby nowotworowej) kilka cennych rad. "Chciałbym żyć wiecznie" – lęk przed śmiercią prowokuje chłopca do banalnego, choć w tym przypadku zrozumiałego wyznania. "Wierz mi, nie chciałbyś" – łobuzersko uśmiechnięty William Rice, mający za sobą (wedle wszelkich przesłanek) kilkusetletnie doświadczenie przekonuje bowiem, że o wiele bardziej ponurą perspektywą jest konieczność dalszego życia bez bliskich sercu osób.
Twórca "Earthling" zmarł dwa dni po swoich 69 urodzinach. Wydany 8 stycznia krążek "Blackstar" okazał się czymś więcej niż ostatnim prezentem od dostojnego jubilata – stał się jego muzycznym testamentem.
The Cure,
U2,
Placebo,
Lady Gaga,
Moby, Duran Duran,
Depeche Mode czy
Nine Inch Nails to zaledwie skromny wyimek ze zbioru artystów wskazujących na brytyjskiego eksperymentatora jako jedną z kluczowych inspiracji dla własnych, artystycznych poszukiwań. Gwiazdor, któremu
Todd Haynes zadedykował swojego
"Idola" (1998), pozostawił po sobie nie tylko imponującą dyskografię, ale i zróżnicowany repertuar filmowy, mający znaczący wkład w formowanie własnej legendy.