W kolejce do Złotej Palmy zrobiło się tłoczno. Najczęściej typowani na laureatów są chyba Terrence Malick i bracia Dardenne. Moja prywatna lista faworytów wygląda trochę inaczej: jest na niej
"Le Havre",
"Skóra, w której żyję" i
"Artysta". Ale na nagrody zasłużyły też chociażby
"This Must Be The Place" (przynajmniej za rolę
Seana Penna),
"Melancholia" (rola
Kirsten Dunst),
"We Need To Talk About Kevin" (scenariusz). Oceny filmów mogą być różne, ale większość uczestników jest zgodna co do jednego: to był udany festiwal. Nawet w samej głównej selekcji, niezależnie od upodobań, było z czego wybierać. Jeśli tak mielibyśmy rozumieć "kino festiwalowe", to trzeba byłoby rozszerzyć jego definicję. Bo mieliśmy tu wszystko, od form nowatorskich (
"We Need To Talk About Kevin"; - Ten film ma budowę komunikacji na Twitterze – ktoś zauważył), po klasyczne opowiadania (
"Dziecko z rowerem"). Mieliśmy kino skrajnie minimalistyczne i takie, które spokojnie poradzi sobie w multipleksach na całym świecie. Pierwszą z tych opcji ilustruje
Naomi Kawase. Kilka lat po tym, jak piękny
"Las w żałobie" zdobył w Cannes Nagrodę Jury, Japonka wróciła na Riwierę z filmem jeszcze bardziej skupionym, kontemplacyjnym. Długie ujęcia krajobrazów to znak charakterystyczny dla
"Hanezu", tocząca się tu historia miłosna wydaje się tylko dodatkiem do precyzyjnie narysowanej grafiki.
Swój sposób opowiadania zradykalizował
Nuri Bilge Ceylan. Dwuipółgodzinny
"Pewnego razu w Anatolii" oferuje widzowi wejście w mroczny, jakby zapełniony zjawami świat, ale wpierw wymaga od niego sporej dawki cierpliwości. Nie ma tu dramatyzmu w takiej postaci jak z poprzednich filmach Turka. Sposób budowania napięcia bardziej przypomina nowe kino rumuńskie. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu wypełnia monotonne, nocne poszukiwanie przez ekipę policyjną zakopanego gdzieś na bezdrożach ciała. Ta narracja albo zahipnotyzuje, albo śmiertelnie znudzi.
Zwolennikom dynamicznego kina bardziej przypadnie do gustu
"Drive" Refna. Dla klasycznej opowieści o dobrym przestępcy i jego miłości,
Refn zyskuje dosyć nowe terytoria. Zgrabnie bawi się formą, przechodzi z jednej stylistyki do drugiej, tak że film przestaje być typową popcornową rozrywką. To opowieść o kaskaderze filmowym, zaplątanym w światek przestępczy, nieszczęśliwie kochającym się w swojej sąsiadce. Autor
"Dilera" nakręcił film z wielką swobodą, świadomością warsztatu. Czy to wystarczy, by usprawiedliwiać uwzględnienie tego tytułu w głównej sekcji? Chyba jednak nie do końca, bo treść i tak pozostaje zadziwiająco lekka w porównaniu z innymi konkursowymi pozycjami.
Rozczarował
Takashi Miike.
"Ichimei" odtwarza historię, którą znamy z
"Harakiri" Masaki Kobayashiego: panują spokojne czasy, a pewien samuraj, zdesperowany brakiem zajęcia i perspektyw, decyduje się na popełnienie harakiri w lokalnym pałacu. A właściwie – fałszywego harakiri: udaje się na dwór, licząc na łaskę i przyjęcie w grono wybranych. Trudno zgadnąć, jakie intencje przyświecały reżyserowi, by robić remake arcydzieła. Mam nadzieję, że nie chodziło o to, by po prostu zrobić film w trójwymiarze. Efekt wizualny jest, oględnie mówiąc, średni. Jedynie pierwsze ujęcie zapowiada ciekawe użycie nowej technologii: w tle widzimy wnętrze dworu, a na pierwszym planie mocno wysuniętym w stronę widza kaligraficzny zapis. Ale zaraz potem 3D staje się niemal niezauważalne, obraz robi się płaski. Niestety to samo dotyczy fabuły. To, co u
Kobayashiego stanowiło uniwersalny dramat, u
Miikego jest jedynie wydumaną, wystylizowaną historią z krwistymi elementami (choć niezbyt wieloma), których jego fani oczekują.
Temperatura ogólnie już ostygła: na bulwarze przed Pałacem i w salach kinowych w ostatnich dniach zrobiło się bardziej pusto. Maraton wycieńczył, mimo że dostarczył tylu dobrych wrażeń. Pozostaje czekać, co nagrodzi
Robert De Niro.
***
Poniżej możecie zobaczyć, jak wyglądały te intensywne jedenaście 11 dni filmowych w Cannes.