Relacja

Cannes: Glam rock i zagłada

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Cannes%3A+Glam+rock+i+zag%C5%82ada-73873
Przeżyliśmy już w Pałacu Festiwalowym koniec świata ("Melancholia"), okrutne eksperymenty na ludziach ("Skóra, w której żyję"), poznaliśmy pedofila ("Michael") i nastoletniego psychopatę ("We Need To Talk About Kevin"). Paolo Sorrentino dał publiczności trochę odetchnąć, prezentując przezabawny, ale i przejmujący "This Must Be The Place".

Po streszczeniu filmu można sądzić, że mamy do czynienia z dramatem: Cheyenne (Sean Penn) to emerytowany gwiazdor rocka żyjący z tantiem. Po śmierci swojego ojca, z którym od 30 lat nie rozmawiał, wraca do Nowego Jorku, gdzie dowiaduje się, że ojciec obsesyjnie szukał zemsty na swoim prześladowcy z Auschwitz. Syn postanawia kontynuować misję zmarłego i wyrusza w podróż po Ameryce w poszukiwaniu starego nazisty.

Zatem Holocaust i jego konsekwencje napędzają wszystkie wydarzenia filmu. Jednak, jak to w klasycznym kinie drogi, cel podróży jest tak naprawdę tylko pretekstem, by wyruszyć z domu, zmienić coś, uporać się samemu ze sobą. – Jestem turystą, nie podróżnikiem. Podróżnicy zawsze wydawali mi się upierdliwi – stwierdza w pewnej scenie Cheyenne. Trudno nie odczytywać tej kwestii jako odautorskiej sugestii, że z dystansem podchodzi do obranego gatunku. A jednak pod wieloma względami "This Must Be The Place" to wcielona mitologia kina drogi. Wykorzystano jego klasyczne motywy: przemierzamy rozległe przestrzenie Stanów, zatrzymując się na stacjach benzynowych, w przydrożnych barach i tanich motelach. Jednak i tak nad poetycką scenografią władzę przejmuje humor. "This Must Be The Place" cechuje dowcip trochę jak w "Broken Flowers", tylko bardziej dobitny, i klimat z amerykańskich filmów Wima Wendersa.

Właściwie od pierwszego kadru, w którym widzimy buldoga z kołnierzem na szyi, cała konstrukcja zostaje podporządkowana żartowi. Wiele z zabawnych scen to prawdziwe perełki. Nawet jeśli oparte na prostym pomyśle, to okraszone wyśmienitymi, napisanymi z polotem dialogami.

Ale żadne żarty by właściwie nie wybrzmiały, gdyby nie postać głównego bohatera, tak ryzykownie odegrana przez Seana Penna. Dlaczego ryzykownie? Bo jego Cheyenne wydaje się z początku postacią wyjętą z kabaretu: to umalowany facet po 50-tce, przegięty, wygłaszający swoje kwestie monotonnym, znudzonym głosem lub odwrotnie – wpadający z byle powodu w histerię. Trzeba było świetnego aktora i reżysera, by takie ustawienie bohatera zagrało, by nie stało się irytującą manierą. I to się udało. W porównaniu z Cheyenne'em, inne wcielenia Penna – nawet Harvey Milk czy Sam z filmu z 2001 roku, to kompletnie niewyróżniający się z tłumu goście. Czyżby szykowała się kolejna nominacja do Oscara dla aktora? Akademia przecież uwielbia takie mocne role.



Cheyenne jest rozbrajająco uroczy, ale jest też postacią tragiczną. Przybity życiem, zrezygnowany, niepotrafiący pogodzić się z błędami z przeszłości. Nie podoba mi się tylko, jak diametralnie zmienia się na końcu. Mówiąc na tyle enigmatycznie, by nie zdradzić za dużo: wychodzi na to, że Cheyenne potrzebował złudnej "normalności", by być szczęśliwym.

Sorrentino zrealizował film z właściwym sobie polotem. Widać, że reżyser po prostu czerpie radość z kina. Dużo tu muzyki, niektóre sekwencje są wręcz teledyskowe, jak w "Boskim". Od sceny do sceny unoszą nas stare rockowe przeboje, z tytułowym "This Must Be The Place" Talking Heads na czele. We własnej osobie pojawia się w pewnym momencie David Byrne – element fajny, choć trochę za długo przeciągnięty.

Mimo drobnych mankamentów "This Must Be The Place" daje widzowi wielką satysfakcję: dostarcza powodów do śmiechu i do wzruszeń, a to wszystko nie rezygnując z wyrafinowanej formy. Porywające kino.