Nie zdejmujemy nogi z gazu! Michał Walkiewicz dzieli się wrażeniami z trzech kolejnych konkursowych filmów: zachwycającego "Parasite" w reżyserii Bonga Joon-ho ("Okja", "Snowpiercer"), nowego dzieła Xaviera Dolana, "Matthias & Maxime", a także kostiumowego dramatu Celine Sciammy – "Portrait of A Lady On Fire". ***
Nieoczekiwana zamiana miejsc, rec. filmu
"Parasite" Celuloidowa pożywka dla oczu, serca i rozumu? Jest! Obrazy twarzy zastygłych w przerażeniu, ekscytacji lub zdziwieniu? Są! Rodzina jako azyl, ale i popękany fundament egzystencji? Jak najbardziej. Nie regulujcie odbiorników: Koreańczyk
Bong Joon-ho może być najzdolniejszym spadkobiercą filmowego dziedzictwa
Stevena Spielberga. Jasne, teoretycznie mnóstwo ich dzieli. Lecz gdzieś pod spodem pulsuje ta sama narracyjna energia. A także przeświadczenie, że kino może jednocześnie dawać frajdę i nie zostawiać nas z pustą głową.
Bong ma dziwaczną filmografię. Jest w niej
monster movie skrzyżowany z dramatem rodzinnym, opowieść o zmutowanej świni skrzyżowana z ekologicznym traktatem, kino akcji podszyte twardą fantastyką oraz czarny jak smoła, demaskatorski kryminał. Filmy sklejone z najróżniejszych konwencji, gatunkowo niejednorodne, lecz nieodmiennie – z autorskim stempelkiem.
"Parasite" nie pasuje do nich tylko pozornie – w końcu będąc świadkami takiej kariery, mogliśmy spodziewać się wszystkiego, nawet opowieści o wielkomiejskiej biedocie "pasożytującej" na organizmie klasy uprzywilejowanej.
Członkowie ekranowej familii patrzą na świat z poziomu rynsztoka. To nie metafora – mieszkają w prowizorycznej piwnicy, skąd przez lufcik obserwują buty dostawców, właścicieli lokalnych sklepów oraz obsikujących mury pijaczków. Internet podkradają sąsiadom, karaluchy eksterminują przy okazji miejskiej deratyzacji, a w ramach odpłatnego zajęcia składają – zazwyczaj niedbale – kartony do pizzy. Wszystko zmienia się w momencie, gdy najmłodszy z nich (
Woo Sik-Choi), dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa. Obserwując artystyczne próby ich drugiego dziecka, chłopak błyskawicznie instaluje w domu pracodawców swoją siostrę (
So-dam Park). Ta z kolei, bezbłędnie odgrywając rolę dziecięcego psychologa oraz dystyngowanej absolwentki prestiżowej uczelni, powoli zaczyna obmyślać plan podmiany nadwornego szofera bogaczy na swojego bezrobotnego ojca (
Kang-ho Song)... Widzicie już, jak działa "łańcuszek" i dokąd to wszystko zmierza? Cóż, dam sobie rękę uciąć, że nie macie pojęcia.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ. ***
Nie oglądaj się teraz, rec. filmu
"Portrait of a Lady on Fire" Jak myślicie, dlaczego opuszczający czeluście Tartaru Orfeusz obejrzał się za Eurydyką? Czyżby nie wiedział, że zobaczy ją po raz ostatni? Zrobił to z powodu bezbrzeżnej głupoty? Chciał sprawdzić, czy Hades blefuje? A może od samej miłości ważniejsze było dla niego wyobrażenie o niej; świadomość, że życie wspomnieniem wiecznie młodej, pięknej i szczęśliwej ukochanej to lepszy interes niż pęd ku starości i nieuchronnej śmierci? Zdania są podzielone.
Francuska minimalistka Celine Sciamma (
"Nazywam się Cukinia",
"Lilie wodne") nie bez powodu umieszcza w centrum swojego filmu właśnie grecki mit.
"Portret dziewczyny w ogniu" to bowiem zadane donośnym głosem pytanie o definicję miłości: czy tak naprawdę jest sumą nadziei, oczekiwań i wyobrażeń? Afektem wobec kogoś, kto tak naprawdę istnieje tylko w naszej głowie?
Rzecz dzieje się w XVIII wieku w Bretonii. Bogata szlachcianka (
Valeria Golino) zatrudnia opiekunkę dla swojej pięknej córki Heloise (
Adele Haenel). Dziewczyna pozostaje w żałobie po śmierci siostry, lecz najęta w celu dotrzymywania jej towarzystwa Marianne (
Noemie Merlant) skrywa własną tajemnicę: tak naprawdę jest wyemancypowaną malarką, zatrudnioną przez matronę do namalowania portretu córki. Sęk w tym, że obraz nie powstaje ani dla estetycznej przyjemności dziewczyny, ani w celu ukojenia jej zbolałego serca. Jest natomiast częścią posagu dla bogatego kawalera z Mediolanu. A że Heloise nie pali się do ustawionego małżeństwa i o całej intrydze wiedzieć nie może, Marianne musi odtwarzać wizerunek towarzyszki z pamięci. Chłonie więc język jej ciała, podpatruje gesty i zagląda głęboko w oczy, co Helosie bierze za rozkwitające uczucie. Czy jednak jedno wyklucza drugie?
Zaludniona prawie wyłącznie przez kobiety, filmowa rzeczywistość
Sciammy rozszerza się coraz bardziej. Zagarnia też kolejne języki i gatunki filmowe. Ciekawe, że
"Portret..." to kolejny po
"Faworycie" Yorghosa Lanthimosa oraz
"Na pokuszenie" Sofii Coppoli film, który wpisuje feministyczną narrację w strukturę filmu kostiumowego. Jest coś rebelianckiego i subwersywnego w takim postawieniu sprawy – za krępujący kobiece ruchy gorset konwenansu odpowiadają przecież głównie mężczyźni. Zaś
Sciamma wywraca tę historię na lewą stronę z perwersyjną frajdą.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ. ***
Wciąż młodszy od nas, rec. filmu
"Matthias & Maxime" "Twoja stara jest tak gruba, że jej Patronusem jest Burger King!". "A Twoja tak gruba, że swojego Patronusa" zjadła!".
Flawless victory, można się rozejść. Podkulić ogon, pogrzebać w śmietniku popkultury i przerzucić się na inny temat:
"Grę o tron",
"Dragonball Z", ewentualnie zapomnianą
"Inwazję barbarzyńców". Zawsze powtarzałem, że poezja kuchennych rozmów to jeden z największych plusów kina
Xaviera Dolana.
Kanadyjczyk jest dziś jeszcze uważniej wsłuchany w dialog ludzi przekraczających trzydziestkę, którzy desperacko chcieliby ocalić w sobie dzieciaka. Po jednym wątpliwym sukcesie (
"To tylko koniec świata") i jednej druzgocącej porażce (
"Death and Life of John F. Donovan") może również – świadomie bądź nie – dzielić swoją karierę na rozdziały i dyskutować sam ze sobą. Jego nowy film nie jest wzniesiony wokół imponującego konceptu, nie bierze się za bary ze śmiercią, nie próbuje też zdiagnozować chorób trawiących współczesną cywilizację. Jest jednak najlepszym dowodem na to, że w sztuce warto czasem wrzucić wsteczny bieg. Bywa, że szybciej dotrzemy do celu.
Specjaliści od Patronusów to paczka dobrych znajomych. Są wśród nich Matthias (
Gabriel D'Almeida Freitas) i Maxine (w tej roli sam
Dolan), kumple z dwudziestoletnim stażem. Chociaż nigdy nie zastanawiali się, co właściwie zdefiniowało ich przyjaźń, moment deziluzji jest tuż za rogiem: podczas wypadu za miasto biorą udział w chałupniczym filmowym projekcie, w ramach którego muszą pocałować się przed kamerą. Kiedy ich usta mają się zetknąć,
Dolan wyciemnia ekran. Że co? Kto w ogóle wyciemnia ekran w XXI wieku?
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.