Trzeciego dnia festiwalu w Cannes Michał Walkiewicz pisze dla Was o kolejnych filmach rywalizujących o Złotą Palmę - komediowej perełce "Ma Loute" Brunona Dumonta oraz "Tonim Erdmannie" w reżyserii Niemki Maren Ade. Belle Epic (recenzja filmu
"Ma Loute", reż.
Bruno Dumont)
Kto nie widział poprzedniej produkcji
Brunona Dumonta, mini-serialu
"Mały Quinquin", raczej nie domyśla się, że Francuz potrafi być zabawny, a jego kino nie musi zostawiać widza w poczuciu egzystencjalnej pustki i zadumie nad przyszłością laickiej Europy. Otóż potrafi. I nie musi.
"Ma Loute" to komediowa perełka, a jednocześnie film, z którego lepiej nie zdrapywać pozłotka - niewiele się pod nim kryje.
Jest lato 1910 roku. Ma Loute Brufort (
Brandon Lavieville) żyje na północnym wybrzeżu Francji. Zbiera mule, wraz z ojcem przenosi chętnych na drugi brzeg sadzawki, a podczas fajrantu siada do rodzinnego obiadu. Fakt, ze daniem głównym są surowi, poćwiartowani turyści, nie dziwi jednak tak, jak pojawienie się w okolicy duetu safandułowatych policjantów w typie
Stana Laurela i
Oliviera Hardy’ego oraz przegiętej rodziny arystokratów. Gdy prowincjonalny świat Ma Loute’a zderzy się z rzeczywistością zblazowanych bogaczy, a sam bohater zakocha się w córce (a może synu?) dystyngowanych państwa Van Peteghem, filmowa karuzela osobliwości rozkręci się na dobre.
Pobieżne naszkicowanie fabuły nie oddaje impetu, z jakim
Dumont wpycha widzów w ten dziwaczny świat. Zrodzone na styku komedii absurdu oraz ikonografii belle epoque obrazy stanowią satyryczny przegląd rożnych grup społecznych, jednak nie brak w nich szczerej sympatii. Arystokraci przeginają się bez opamiętania i akcentują każdy wyraz w każdym zdaniu, autochtoni siedzą nad garem i obgryzają ludzkie kończyny, otyły policjant turla się po wydmach, a zanurzony w piasku wrak statku przypomina wielkiego lewiatana.
Dumont miesza porządki baśni, dworskiego romansu oraz dzikiej slapstickowej komedii. I choć nieco za dużo tu dowcipów z brodą oraz scen, w których ktoś zalicza glebę, jego hiperbola arystokratycznej etykiety i obyczajów prostego ludu robi piorunujące wrażenie.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ. Toni Erdmann kontra świat (recenzja filmu
"Toni Erdmann", reż.
Maren Ade)
Toni Erdmann nie istnieje. Trzeba go było jednak wymyślić w słusznej sprawie. To samozwańczy trener personalny, biznesmen i bon vivant, alter ego rozwiedzionego, 69-letniego nauczyciela Winfrieda (
Peter Simonischek). Bohater montuje sztuczną szczękę, zakłada perukę, za duży o kilka rozmiarów garnitur i stara się wyciągnąć z bagna umęczoną korporacyjnym drylem córkę Ines (
Sandra Huller). Dla tej ostatniej będzie to terapia szokowa - nadpobudliwy ojciec sabotuje jej pracę, wzbudza żywe zainteresowanie biznesowych partnerów i błyskawicznie staje się elementem scenografii jej biura. Oczywiście, w tym szaleństwie jest metoda.
Film o Tonim jest zabawny - bohater sypie dowcipami, przebiera się, maluje, z kamienną twarzą stroi sobie żarty ze znajomych i nieznajomych, łączy rubaszne poczucie humoru z chaplinowską naiwnością. Film o Ines to z kolei eksperymentalna kuracja bezsenności: po służbowych zebraniach przychodzi pora na biznesowe narady, a następnie na brunch, lunch i prezentację. Światy są skontrastowane bezbłędnie, lecz nie przenikają się w tak ciekawy sposób, jak mogłoby się wydawać. Zawodzą przede wszystkim dramaturgia i konstrukcja fabuły. Tę historię można opowiedzieć zarówno w trzy kwadranse, jak i w dwie godziny. Albo - jak ma to miejsce w
"Tonim Erdmannie" - w prawie trzy. Sporo tu tautologii, dłużyzn, scen, które nie wnoszą nic do charakterystyki postaci, a jedynie nakręcają sprężynę komedii.
Niemiecka reżyserka
Maren Ade zrealizowała kiedyś
"Wszystkich innych", inteligentny dramat o tym, że wchodzenie z butami w cudze życie może przynieść więcej szkody niż pożytku. W nowym filmie odwraca fabularny wektor, a na poparcie ma mocną i wyrazistą tezę: Toni i Ines są w końcu równie samotni, tyle że mężczyzna niemal kompulsywnie odwraca od tego uwagę. Są chwile, gdy jego kolejne żarty i wkrętki są równie frustrujące dla córki, co dla widza. Są również takie, w których po prostu widzimy faceta, próbującego odgrodzić się od innych wysokim murem. W obydwu przypadkach autorka patrzy na bohaterów jednocześnie z czułością oraz otrzeźwiającą ironią.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.